Cienie minionych lat: dramat w Sosnówce
– Marek, czy ty naprawdę nie możesz przyjechać na święta? – mój głos drżał, choć starałam się brzmieć spokojnie. Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza. Słyszałam tylko szum miasta, gdzieś daleko, za granicą, gdzie mój najstarszy syn układał sobie życie. – Mamo, przecież wiesz, jak jest… Praca, dzieciaki… Nie dam rady. Może w przyszłym roku? – odpowiedział z wyraźnym zniecierpliwieniem.
Odłożyłam telefon i przez chwilę patrzyłam w okno na pustą ulicę Sosnówki. Śnieg padał gęsto, przykrywając szare dachy i stare drzewa. W tym domu kiedyś było gwarno – śmiech dzieci, zapach pieczonego chleba, kłótnie o drobiazgi. Teraz cisza była tak gęsta, że aż bolała w uszach.
Marek wyjechał do Niemiec dziesięć lat temu. Miał wtedy dwadzieścia pięć lat i wielkie marzenia. Chciał być kimś więcej niż tylko synem Heleny z Sosnówki. Zawsze powtarzał, że tu nie ma przyszłości. Pamiętam, jak płakałam tej nocy, kiedy pakował walizki. Mój mąż, Janek, próbował mnie pocieszać: „Daj mu szansę, niech spróbuje. Może wróci.” Ale Marek wracał coraz rzadziej.
Moja córka Ania mieszka w Warszawie. Pracuje w banku, ma własne życie, własne problemy. Ostatnio dzwoni coraz rzadziej. Zawsze mówi: „Mamo, jestem taka zajęta! Przepraszam, oddzwonię później.” Ale później nigdy nie nadchodzi. Najmłodszy syn, Paweł, został najdłużej w domu. Myślałam, że może on zostanie tu na zawsze. Ale i on znalazł dziewczynę z Krakowa i wyjechał za nią.
Zostałam sama z Jankiem. On też się zmienił – zamknął się w sobie po śmierci swojego brata. Siedzi godzinami przed telewizorem albo chodzi do garażu majsterkować przy starym maluchu. Czasem próbuję z nim rozmawiać o dzieciach, ale tylko wzrusza ramionami: „Dorośli są, mają swoje życie.”
Ale czy to znaczy, że my już nie jesteśmy im potrzebni? Czy matka przestaje być matką tylko dlatego, że dzieci dorosły?
Pamiętam dzień, kiedy Ania przyjechała ostatni raz do domu. Było lato, pachniało lipą i świeżo skoszoną trawą. Przy stole rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. W pewnym momencie Ania powiedziała: „Mamo, może sprzedacie ten dom i przeprowadzicie się do miasta? Tu już nic nie ma.”
Zrobiło mi się wtedy tak przykro… Ten dom to całe moje życie! Każda ściana pamięta śmiech moich dzieci, każdy kąt skrywa wspomnienia. Jak mogłabym to zostawić?
Ostatnio coraz częściej rozmawiam z sąsiadką, panią Zosią. Ona też została sama – jej syn wyjechał do Anglii i nawet nie dzwoni na święta. Czasem siadamy razem na ławce przed domem i milczymy. Milczenie dwóch matek – pełne bólu i tęsknoty.
Wczoraj wieczorem usiadłam przy stole z albumem zdjęć. Przeglądałam fotografie: Marek na pierwszym rowerze, Ania w szkolnym mundurku, Paweł z rozbitym kolanem i szerokim uśmiechem. Łzy same płynęły mi po policzkach. Czy naprawdę wszystko już minęło? Czy zostały mi tylko wspomnienia?
Czasem mam ochotę zadzwonić do dzieci i krzyknąć: „Przyjedźcie! Potrzebuję was!” Ale wiem, że nie mogę tego zrobić. Nie chcę być ciężarem.
Kilka dni temu Paweł zadzwonił niespodziewanie. Byłam tak zaskoczona, że aż usiadłam na krześle.
– Mamo… wszystko w porządku? – zapytał cicho.
– Tak, synku… wszystko dobrze – skłamałam.
– Wiesz… myśleliśmy z Kasią, żeby przyjechać na weekend. Może byśmy coś razem ugotowali?
Serce mi zabiło mocniej. Przez chwilę poczułam nadzieję.
– Oczywiście! Przyjedźcie! – odpowiedziałam szybko.
Przez cały tydzień sprzątałam dom i piekłam ciasta jak dawniej. Kiedy Paweł z Kasią weszli do kuchni, poczułam się znów potrzebna. Rozmawialiśmy długo – o pracy Pawła, o planach na przyszłość… Ale wiedziałam, że to tylko chwila. Że zaraz znów zostanę sama.
Wieczorem Paweł podszedł do mnie i powiedział:
– Mamo… wiem, że jest ci ciężko. Ale my naprawdę cię kochamy.
Uśmiechnęłam się przez łzy.
– Wiem synku… tylko czasem tak bardzo tęsknię za tym wszystkim, co było.
Kiedy wyjechali następnego dnia rano, długo stałam w oknie i patrzyłam za odjeżdżającym samochodem. W domu znów zapanowała cisza.
Czasem zastanawiam się: czy to ja zrobiłam coś źle? Czy mogłam wychować ich inaczej? A może po prostu taki jest los matek – dajemy wszystko, a potem zostajemy same ze wspomnieniami?
Może powinnam nauczyć się żyć dla siebie? Ale jak to zrobić po tylu latach życia dla innych?
Czy ktoś jeszcze czuje ten sam ból? Czy tylko ja nie potrafię pogodzić się z tym, że dzieci dorastają i odchodzą?