„Córka zostawiła mi wnuka na tydzień. Minęły trzy miesiące i nie wiem, czy jeszcze ją zobaczę”
– Mamo, tylko na tydzień. Przysięgam, wrócę zanim się obejrzysz – powiedziała Ania, patrząc na mnie tymi swoimi wielkimi oczami, w których mieszały się zmęczenie i coś, czego wtedy nie umiałam nazwać. Stała w progu z plecakiem i torbą podróżną, a mały Staś tulił się do mojej nogi.
Nie pytałam o szczegóły. Może powinnam była. Ale przecież to moja córka. Zawsze była odpowiedzialna, choć życie jej nie oszczędzało. „Tylko tydzień” – powtarzałam sobie przez pierwsze dni, gotując zupę dla Stasia, układając mu klocki, czytając bajki na dobranoc. Tydzień minął, potem drugi. Telefon Ani milczał. Pisałam SMS-y: „Kochanie, odezwij się”, „Stasiu tęskni”. Odpowiedzi nie było.
Trzeci tydzień. Zaczęłam dzwonić do jej znajomych, do pracy. „Nie widzieliśmy jej od dawna”, „Ostatnio była jakaś przygaszona” – słyszałam. W pracy powiedzieli, że wzięła urlop na żądanie i nie wróciła. Zgłosiłam zaginięcie na policji. Policjantka spojrzała na mnie z troską: – Proszę pani, dorosła kobieta ma prawo zniknąć. Może potrzebuje czasu dla siebie?
A ja miałam pod opieką trzyletniego chłopca, który co noc pytał: – Babciu, kiedy przyjdzie mama? – i którego ramionka obejmowały mnie coraz mocniej, jakby bał się, że i ja zniknę.
Minęły trzy miesiące. Każdy dzień zaczynam od sprawdzania telefonu, skrzynki mailowej, domofonu. Od lęku, że dziś właśnie dziś przyjdzie ktoś z urzędu i powie: „Proszę oddać dziecko, to nie pani decyzja”.
Zaczęło się niewinnie – list z MOPS-u: „Prosimy o pilny kontakt w sprawie sytuacji opiekuńczej nad dzieckiem Stanisławem Nowakiem”. Potem telefon od kuratora: – Musimy sprawdzić warunki bytowe dziecka. To rutynowa procedura.
Rutynowa? Dla mnie to był koniec świata. Przeglądałam papiery: akt urodzenia Stasia, zaświadczenie o zameldowaniu Ani, moje emerytalne wyciągi. Wszystko po to, by udowodnić, że jestem w stanie dać wnukowi dom.
Sąsiadka z dołu, pani Zosia, zaczęła szeptać na klatce schodowej: – Słyszała pani? Córka pani Haliny uciekła za granicę! Dziecko zostawiła! – Bolało mnie to bardziej niż urzędowe pisma.
W nocy nie śpię. Słucham oddechu Stasia przez drzwi jego pokoju. Czasem śni mi się Ania – stoi na peronie dworca i macha do mnie z oddali. Budzę się zlana potem.
Któregoś dnia Staś zachorował. Wysoka gorączka, kaszel. Lekarka spojrzała na mnie surowo: – Gdzie jest matka dziecka? – Zniknęła – wyszeptałam. W jej oczach pojawiło się współczucie i coś jeszcze – cień podejrzenia.
Po tygodniu przyszła pani z opieki społecznej. Oglądała mieszkanie, zaglądała do lodówki, pytała o finanse i plany na przyszłość. Staś bawił się klockami w kącie.
– Czy jest pani gotowa zostać opiekunem prawnym wnuka? – zapytała nagle.
Zatkało mnie. Przecież ja tylko miałam pomóc na tydzień! Mam 62 lata, chore serce i kredyt do spłacenia po śmierci męża.
– Nie wiem… Ale nie oddam go nikomu! – wybuchłam.
Wieczorem zadzwonił mój brat Marek:
– Halina, musisz być twarda. Może Ania wróci…
– A jeśli nie? Co ja mam powiedzieć Stasiowi?
– Że go kochasz i że zawsze będziesz przy nim.
Ale czy to wystarczy? Czy miłość babci może zastąpić matkę?
Zaczęłam szukać Ani na własną rękę. Pisałam na forach internetowych, przeglądałam profile społecznościowe, dzwoniłam do jej dawnych koleżanek ze studiów. Nikt nic nie wiedział albo nie chciał powiedzieć.
Pewnego dnia Staś znalazł w szufladzie zdjęcie Ani sprzed lat.
– Babciu, a mama wróci?
Przytuliłam go mocno.
– Wróci, kochanie…
Ale sama w to już nie wierzyłam.
W urzędzie powiedziano mi jasno:
– Jeśli matka nie wróci w ciągu pół roku i nie będzie kontaktu z ojcem dziecka (a ten od dawna jest za granicą), sąd może zdecydować o umieszczeniu chłopca w rodzinie zastępczej.
To był cios prosto w serce.
Zaczęłam walczyć jak lwica: zbierałam zaświadczenia od lekarzy, sąsiadów, księdza z parafii; pisałam podania do sądu rodzinnego; błagałam o czas i wyrozumiałość.
W tym wszystkim najbardziej bolało mnie milczenie Ani. Przecież zawsze byłyśmy blisko! Po śmierci męża trzymałyśmy się razem jak dwa liście na wietrze. Co się stało? Dlaczego nie mogę jej pomóc?
Czasem myślę: może zawiodłam jako matka? Może nie zauważyłam sygnałów ostrzegawczych? Może gdybym wtedy zapytała ją o szczegóły…
Dziś mija dokładnie sto dni od jej zniknięcia. Staś nauczył się już mówić „babciu kocham cię” i coraz rzadziej pyta o mamę. Ale ja codziennie patrzę w okno z nadzieją i strachem jednocześnie.
Czy jestem wystarczająco silna, by ochronić rodzinę przed rozpadem? Czy można być dobrą babcią i matką jednocześnie? A może to wszystko mnie przerośnie?
Może ktoś z was był w podobnej sytuacji? Jak poradzić sobie z lękiem i poczuciem winy?