Czterdzieści lat razem – i koniec. Rozwód po sześćdziesiątce

— Znowu zostawili psa. — Westchnęłam, patrząc na rozbrykanego labradora, który właśnie wskoczył na kanapę, zostawiając ślady błota na świeżo wypranej narzucie. Był Sylwester, a nasze dzieci, jak co roku, podrzuciły nam swojego pupila i pojechały świętować z przyjaciółmi. Mój mąż, Andrzej, siedział przy stole z gazetą, udając, że nie widzi całego zamieszania.

— Może byś pomógł? — rzuciłam z lekką irytacją.

— Przecież to tylko pies, nie przesadzaj — odpowiedział beznamiętnie, nawet nie podnosząc wzroku.

W tej chwili poczułam się tak samotna, jak nigdy wcześniej. Czterdzieści lat razem, a ja miałam wrażenie, że rozmawiam z obcym człowiekiem. Przez lata przyzwyczaiłam się do jego chłodu, do tego, że wszystko jest ważniejsze od mnie: praca, ogródek, nawet telewizor. Ale tego wieczoru coś we mnie pękło.

Po kolacji Andrzej nagle oznajmił:

— Jutro pojadę na cmentarz do rodziców. Nie mam nic lepszego do roboty.

— W Nowy Rok? — zdziwiłam się. — Może byśmy poszli razem na spacer? Albo obejrzeli jakiś film?

— Nie mam ochoty. Ty sobie rób co chcesz.

Zostałam sama z psem i własnymi myślami. Przypomniałam sobie nasze początki: studenckie randki w Krakowie, wspólne marzenia o domu z ogrodem, narodziny dzieci. Wszystko wydawało się wtedy takie proste i pełne nadziei. Gdzie to się podziało?

Następnego dnia Andrzej wyszedł wcześnie rano. Wrócił późnym popołudniem, milczący i zamknięty w sobie. Próbowałam zagaić rozmowę:

— Jak było na cmentarzu?

— Normalnie. Cisza i spokój. Tam przynajmniej nikt nie narzeka.

Zabolało mnie to bardziej, niż chciałam przyznać. Przez kolejne dni atmosfera w domu była ciężka jak nigdy. Dzieci zadzwoniły tylko po psa — nawet nie zapytały, jak się czujemy. Zawsze byliśmy dla nich wygodnym zapleczem: opieka nad wnukami, gotowanie obiadów, naprawa kranu. Ale nikt nie zauważał, że coś jest nie tak.

Pewnego wieczoru zebrałam się na odwagę:

— Andrzej… Czy ty jeszcze mnie kochasz?

Spojrzał na mnie zaskoczony, jakby pierwszy raz mnie widział.

— Po tylu latach… Co za różnica? Jesteśmy razem, to chyba wystarczy.

— Ale ja nie chcę być tylko meblem w twoim życiu! — głos mi się załamał.

— Przesadzasz. Ludzie w naszym wieku już się nie rozwodzą.

— A może powinni? — odpowiedziałam cicho.

Przez następne tygodnie unikaliśmy się nawzajem. Każda rozmowa kończyła się kłótnią lub milczeniem. Zaczęłam chodzić na długie spacery po parku, żeby nie siedzieć w dusznym mieszkaniu pełnym żalu i pretensji. Zauważyłam, że coraz częściej myślę o tym, jak wyglądałoby moje życie bez Andrzeja.

Pewnego dnia odwiedziła mnie sąsiadka, pani Halina.

— Coś ty taka smutna, Zosiu? — zapytała troskliwie.

Opowiedziałam jej wszystko. O samotności w małżeństwie, o tym, że czuję się niewidzialna.

— Wiesz… Ja też byłam kiedyś w takim związku — powiedziała cicho. — Ale bałam się odejść. Teraz żałuję każdego dnia tej decyzji.

Jej słowa długo dźwięczały mi w uszach. Wieczorem usiadłam z Andrzejem przy stole.

— Chcę rozwodu — powiedziałam stanowczo.

Spojrzał na mnie z niedowierzaniem.

— Zwariowałaś? W tym wieku?

— Tak. Bo chcę jeszcze poczuć, że żyję. Że jestem ważna dla siebie samej.

Przez chwilę myślałam, że wybuchnie śmiechem albo zacznie krzyczeć. Ale on tylko spuścił głowę i wyszedł z pokoju.

Następne dni były jak koszmar. Dzieci zadzwoniły z pretensjami:

— Mamo, co ty wyprawiasz? Przecież tata jest chory na serce! Jak możesz go zostawić?

— A kto myśli o mnie? — zapytałam rozpaczliwie. — Czy ja nie mam prawa być szczęśliwa?

Nie rozumieli mnie. Dla nich liczyła się tylko wygoda i spokój. Ale ja już nie mogłam dłużej udawać.

Rozwód przebiegł szybko i bez większych emocji ze strony Andrzeja. Spakował swoje rzeczy i wyprowadził się do syna. Ja zostałam sama w naszym mieszkaniu pełnym wspomnień i pustki.

Czasem budzę się w nocy i zastanawiam się, czy dobrze zrobiłam. Czy można zacząć nowe życie po sześćdziesiątce? Czy samotność jest lepsza od bycia niewidzialną?

Może ktoś z was zna odpowiedź na to pytanie? A może każdy musi ją znaleźć sam…