Czy naprawdę muszę być żoną? Opowieść o miłości, rodzinie i samotności po sześćdziesiątce

– Krystyna, czy ty naprawdę chcesz spędzić resztę życia sama? – głos mojej córki, Magdy, rozbrzmiewał w kuchni z taką siłą, że aż zatrzęsła się porcelanowa filiżanka na stole.

Patrzyłam na nią przez chwilę, próbując znaleźć odpowiedź. W jej oczach widziałam troskę, ale i cień pretensji. Odkąd zmarł mój mąż, Andrzej, minęło już siedem lat. Przez ten czas nauczyłam się żyć sama – z własnymi myślami, wspomnieniami i ciszą, która wieczorami wypełniała mieszkanie.

– Magda, nie wiem, czy to jest kwestia chcenia – odpowiedziałam cicho. – Może po prostu już nie potrafię inaczej?

Magda westchnęła ciężko i zaczęła nerwowo wycierać blat. Zawsze tak robiła, gdy coś ją gryzło. – Mama, przecież jesteś jeszcze młoda! Zobacz na panią Zosię z trzeciego piętra – ona znalazła sobie partnera na emeryturze. Ty też możesz!

Uśmiechnęłam się smutno. Pani Zosia była inna. Zawsze otoczona ludźmi, głośna, energiczna. Ja… ja byłam bardziej jak cień. Przez całe życie dbałam o innych – o Andrzeja, o dzieci, o dom. Teraz pierwszy raz miałam czas dla siebie i… nie wiedziałam, co z nim zrobić.

Wróciłam myślami do dnia, kiedy Andrzej odszedł. To był zwykły poranek – kawa, radio grające cicho w tle, on przeglądający gazetę. Potem nagły ból w klatce piersiowej i wszystko się skończyło. Zostałam sama z dorosłymi dziećmi i pustką, której nie potrafiłam wypełnić.

Przez pierwsze miesiące wszyscy byli wokół mnie – Magda z mężem, syn Tomek z narzeczoną, sąsiedzi przynoszący ciasta i dobre rady. Ale potem życie wróciło do normy. Dzieci miały swoje sprawy, sąsiedzi swoje troski. A ja? Ja zaczęłam uczyć się samotności.

Początkowo była jak zimna woda – szokująca, bolesna. Ale z czasem przyzwyczaiłam się do jej temperatury. Zaczęłam chodzić na spacery do parku, zapisałam się na zajęcia z jogi dla seniorów. Poznałam tam kilka kobiet w moim wieku – Marię, która rozwiodła się po czterdziestu latach małżeństwa; Halinę, wdowę od dekady; i Wandę, która nigdy nie wyszła za mąż.

Rozmawiałyśmy o wszystkim – o dzieciach, wnukach, chorobach i… mężczyznach. Maria próbowała randkowania przez internet. Opowiadała nam o swoich przygodach z takim entuzjazmem, że czasem aż jej zazdrościłam odwagi. Ale kiedy zapytała mnie, czy nie chciałabym spróbować, poczułam w sobie opór.

– Krystyna, przecież nie musisz od razu wychodzić za mąż! – śmiała się Maria. – Możesz po prostu spotykać się z kimś na kawę.

Ale ja nie chciałam kawy z obcym mężczyzną. Nie chciałam opowiadać po raz setny historii swojego życia komuś, kto nie znał Andrzeja, kto nie rozumiałby moich żartów ani łez.

Czasem zastanawiałam się, czy to ze mną jest coś nie tak. Magda coraz częściej powtarzała: – Mama, ty się zamykasz na ludzi! Przecież życie jeszcze się nie skończyło!

Ale czy naprawdę miałam siłę zaczynać wszystko od nowa? Budować relację od podstaw? Znosić cudze przyzwyczajenia, kompromisy? Po tylu latach małżeństwa wiedziałam już dobrze, ile to kosztuje.

Pewnego dnia Tomek zadzwonił do mnie wieczorem:

– Mamo, słyszałem od Magdy, że znowu była u was kłótnia…
– Nie kłótnia – westchnęłam – tylko rozmowa.
– Martwimy się o ciebie. Może powinnaś wyjechać gdzieś na wakacje? Poznać nowych ludzi?

Zgodziłam się dla świętego spokoju. Pojechałam z Marią i Haliną do sanatorium w Ciechocinku. Tam rzeczywiście było inaczej – tańce wieczorami, spacery po parku zdrojowym, rozmowy do późna w nocy.

Poznałam tam pana Stefana – wdowca po dwóch żonach. Był miły, dowcipny i bardzo zainteresowany moją osobą. Zaprosił mnie na kolację do restauracji przy fontannie.

Siedzieliśmy naprzeciwko siebie przy białym obrusie. Stefan opowiadał o swoich podróżach po Polsce, o wnukach i o tym, jak trudno jest być samemu.

– Krystyno – powiedział nagle poważnie – może spróbujemy razem? Nie musimy od razu planować ślubu…

Poczułam ścisk w żołądku. Przez chwilę wyobraziłam sobie życie z kimś nowym: wspólne śniadania, spacery za rękę… Ale zaraz potem przyszła fala lęku: a jeśli znów stracę? A jeśli znów zostanę sama?

Podziękowałam Stefanowi za kolację i wróciłam do pokoju wcześniej niż zwykle. Maria patrzyła na mnie pytająco:

– I co?
– Nie wiem… Chyba nie jestem gotowa.

Po powrocie do domu Magda czekała na mnie z ciastem i kawą.

– No i jak było? – zapytała z nadzieją.
– Dobrze… Ale chyba wolę być sama.

W jej oczach pojawiło się rozczarowanie.

– Mama… Ja tylko chcę twojego szczęścia.
– Wiem… Ale może moje szczęście wygląda inaczej niż twoje?

Od tamtej pory coraz rzadziej rozmawiałyśmy o moim życiu uczuciowym. Magda zajęła się swoimi dziećmi i pracą. Tomek dzwonił rzadziej. A ja… nauczyłam się cieszyć własnym towarzystwem.

Czasem czuję ukłucie zazdrości patrząc na pary spacerujące po parku. Ale potem wracam do domu i doceniam ciszę własnych czterech ścian. Mam swoje rytuały: poranną kawę przy oknie, książki czytane do późna w nocy, rozmowy telefoniczne z Marią i Haliną.

Czy jestem samotna? Czasem tak. Ale czy tęsknię za małżeństwem? Już nie. Z wiekiem pragnienie bycia żoną ustąpiło miejsca potrzebie spokoju i wolności.

Może to egoizm? A może po prostu dojrzałość?

Ciekawa jestem… Czy wy też czujecie czasem ulgę w samotności? Czy naprawdę musimy być zawsze z kimś, by czuć się spełnionymi?