Dług mojej matki, moje brzemię: Czy można uciec przed cudzymi błędami?

– Leokadia, odbierz ten telefon! – głos mamy przeszył ciszę kuchni, kiedy znowu zadzwonił stary, popękany aparat. Wiedziałam, kto dzwoni. Wiedziałam, że to nie do mnie, tylko do niej – a raczej do jej długów. Ale to ja miałam odebrać i tłumaczyć się za coś, czego nigdy nie zrobiłam.

– Halo? – mój głos drżał, choć starałam się brzmieć pewnie.

– Czy rozmawiam z panią Marią Nowak? – zapytał mężczyzna po drugiej stronie. Słyszałam już ten ton: uprzejmy, ale z nutą groźby.

– Nie, to jej córka. Mama nie może teraz rozmawiać.

– Proszę przekazać, że czas się kończy. Jeśli nie spłaci długu do końca tygodnia, sprawa trafi do sądu.

Odłożyłam słuchawkę i spojrzałam na mamę. Siedziała przy stole, zgarbiona, z papierosem w ręku. W oknie odbijała się jej twarz – zmęczona, starsza niż wskazywałby jej wiek. Przez chwilę miałam ochotę krzyczeć, ale tylko westchnęłam.

– Znowu windykacja – powiedziałam cicho.

– Oni nie rozumieją… – zaczęła mama, ale przerwałam jej:

– Mamo, ile jeszcze? Ile razy będę musiała odbierać te telefony?

Wybuchła płaczem. To nie był pierwszy raz. Zawsze kończyło się łzami i obietnicami poprawy. Ale długi rosły jak chwasty – im bardziej je ignorowałyśmy, tym mocniej oplatały nasze życie.

Miałam wtedy siedemnaście lat i marzyłam o studiach w Krakowie. Chciałam zostać psycholożką, pomagać ludziom takim jak my – zagubionym, zranionym przez los i własne rodziny. Ale zamiast tego pomagałam mamie liczyć pieniądze na czynsz i tłumaczyć się przed sąsiadami, dlaczego znowu nie mamy na prąd.

Ojciec odszedł, kiedy byłam mała. Zostawił nas z niczym – a może właśnie z tym wszystkim: z długami, żalem i poczuciem winy. Babcia powtarzała: „To nie twoja wina, Leokadio”. Ale czy na pewno? Skoro to ja musiałam być dorosła, kiedy mama nie dawała rady?

Pamiętam jedną noc szczególnie wyraźnie. Siedziałam przy biurku, próbując uczyć się do matury przy świeczce, bo odcięli nam prąd. Mama wróciła późno, pachniała tanim winem i rozpaczą.

– Przepraszam cię… – wyszeptała.

Nie odpowiedziałam. Wtedy po raz pierwszy poczułam prawdziwą złość. Nie na nią – na siebie. Za to, że ciągle ją usprawiedliwiam.

Następnego dnia w szkole nauczycielka zapytała mnie:

– Leokadio, czemu jesteś taka zmęczona?

Chciałam powiedzieć prawdę: „Bo moja mama tonie w długach, a ja razem z nią”. Ale tylko wzruszyłam ramionami.

Wkrótce zaczęły się plotki. Sąsiadka spod czwórki mówiła głośno na klatce:

– Ta Nowakowa to zawsze coś kombinuje…

A ja? Chciałam zniknąć. Przestać być „córką tej Nowakowej”.

Kiedy dostałam się na studia, mama była dumna – przez chwilę. Potem przyszły kolejne wezwania do zapłaty. Zaczęła pożyczać pieniądze od znajomych. Ja pracowałam po nocach w barze mlecznym, żeby opłacić akademik i wysyłać jej choć trochę na życie.

Pewnego dnia zadzwoniła babcia:

– Leokadio, musisz postawić granicę. Twoja mama cię kocha, ale ciągnie cię na dno.

Nie chciałam tego słyszeć. Przecież rodzina to rodzina…

Ale kiedy po raz kolejny wróciłam do domu i zobaczyłam list od komornika na stole, coś we mnie pękło.

– Mamo, musisz się leczyć – powiedziałam stanowczo. – Ja już nie mogę dłużej żyć twoim życiem.

Wybuchła awantura. Krzyczała, że jestem niewdzięczna, że nie rozumiem jej cierpienia. Ja płakałam i trzaskałam drzwiami.

Przez kilka miesięcy nie rozmawiałyśmy. Skupiłam się na nauce i pracy. Czułam ulgę – i ogromne poczucie winy.

W końcu zadzwoniła:

– Leokadio… jestem w szpitalu. Przepraszam.

Pojechałam do niej natychmiast. Była słaba, ale trzeźwa pierwszy raz od lat.

– Chcę spróbować jeszcze raz – powiedziała cicho.

Pomogłam jej znaleźć terapię. Nie było łatwo – ani dla niej, ani dla mnie. Ale powoli zaczęłyśmy odbudowywać naszą relację. Długi nie zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ale przestały być jedynym tematem naszych rozmów.

Dziś mam trzydzieści lat i własne życie. Czasem boję się, że historia się powtórzy – że nigdy nie uwolnię się od rodzinnych błędów. Ale wiem jedno: nie jestem odpowiedzialna za decyzje innych ludzi. Mogę kochać mamę i jednocześnie dbać o siebie.

Czy można naprawdę uciec przed cudzymi błędami? A może najważniejsze to nauczyć się żyć mimo nich?