Dopóki świeci lampa — nic nie jest stracone. Historia Marty Kaczmarek
Na klatce schodowej unosił się zapach duszonej kapusty i starego kabla. Ten znajomy wieczorny aromat wciskał się przez szpary w drzwiach, osiadał na ramionach jak wspomnienie, które nie chce odejść. Tak samo pachniało tu, gdy byłam jeszcze młoda, gdy w domu biegały dzieci, dzwoniły garnki, a życie, choć skromne, było głośne i pełne. Teraz cisza dźwięczy mi w uszach, a światło lampy nad stołem drży lekko, jakby bało się zgasnąć.
Siedzę przy kuchennym stole i patrzę na telefon. Zegar wskazuje 19:07. O tej porze kiedyś wracał z pracy mój mąż, Zbyszek. Teraz już od pięciu lat nie ma go ze mną. Dzieci rozjechały się po świecie – Ania do Londynu, Tomek do Wrocławia. Zostałam sama z tymi ścianami, które pamiętają więcej niż ja chciałabym pamiętać.
– Mamo, nie możesz tak żyć – powiedziała Ania przez telefon tydzień temu. – Przyjedź do mnie, zobaczysz wnuki, odpoczniesz od tej samotności.
Ale ja nie potrafię. Nie umiem zostawić tego wszystkiego – zdjęć na ścianie, starych filiżanek po babci, nawet tej lampy, która świeci tu od trzydziestu lat. Każdy kąt tego mieszkania to kawałek mojego życia. Jak można to tak po prostu zostawić?
Czasem myślę, że jestem jak ta lampa – świecę coraz słabiej, ale jeszcze się nie poddaję. Może to głupie porównanie, ale daje mi jakąś pociechę.
Dziś wieczorem Tomek zadzwonił pierwszy raz od miesiąca. Usłyszałam w jego głosie zmęczenie i coś jeszcze – może żal?
– Mamo, musimy pogadać – zaczął bez przywitania. – Nie możesz być taka uparta. Wszyscy się o ciebie martwimy.
– Wszyscy? – zapytałam z goryczą. – Przecież nawet nie pamiętasz, kiedy mam imieniny.
Po drugiej stronie zapadła cisza. Usłyszałam tylko jego ciężki oddech.
– Przepraszam – powiedział w końcu cicho. – Ale naprawdę się martwię.
Chciałam mu odpowiedzieć coś złośliwego, ale głos ugrzązł mi w gardle. Przecież wiem, że on też ma swoje życie, pracę, dzieci… Ale czy to znaczy, że ja już nie jestem nikomu potrzebna?
Wstałam od stołu i podeszłam do okna. Za szybą mrugały światła bloków naprzeciwko. Ktoś wracał z zakupami, ktoś inny wyprowadzał psa. Zawsze lubiłam patrzeć na te codzienne sceny – przypominały mi, że życie toczy się dalej, nawet jeśli moje trochę stanęło w miejscu.
Nagle usłyszałam trzask drzwi na klatce schodowej i głosy sąsiadów. Pani Jadwiga z trzeciego piętra kłóciła się z synem o pieniądze.
– Ty zawsze tylko bierzesz! – krzyczała. – A ja całe życie dla ciebie!
Zrobiło mi się jej żal. Może wszyscy starzy ludzie są tacy sami? Tęsknią za tymi, którzy już ich nie potrzebują?
Wróciłam do kuchni i nalałam sobie herbaty. Lampa nad stołem zamigotała mocniej. Przypomniałam sobie dzień, kiedy ją kupiliśmy ze Zbyszkiem na targu pod Halą Mirowską. Byliśmy wtedy młodzi i biedni, ale szczęśliwi. Śmialiśmy się z tego, że lampa jest brzydka jak noc listopadowa, ale świeci mocno i ciepło.
– Dopóki świeci lampa, nic nie jest stracone – powiedział wtedy Zbyszek i pocałował mnie w czoło.
Teraz te słowa wracają do mnie jak refren starej piosenki.
Telefon zadzwonił ponownie. Tym razem to Ania.
– Mamo…
– Wiem, wiem – przerwałam jej zmęczonym głosem. – Martwisz się o mnie.
– Tak bardzo chciałabym cię przytulić – wyszeptała.
Poczułam łzy pod powiekami. Nie płakałam od śmierci Zbyszka. Zawsze byłam silna – dla dzieci, dla siebie… Ale teraz ta siła gdzieś wyparowała.
– Może przyjadę na święta – powiedziałam nagle sama do siebie bardziej niż do niej.
Po drugiej stronie usłyszałam cichy szloch Ani.
– Czekamy na ciebie każdego dnia…
Rozłączyłyśmy się bez słowa. Siedziałam długo w ciszy, patrząc na drżące światło lampy. Wspomnienia wracały falami: pierwsze kroki dzieci po parkiecie, zapach ciasta drożdżowego w niedzielny poranek, śmiech Zbyszka podczas rodzinnych kolacji…
A potem przyszły te trudniejsze chwile: kłótnie o pieniądze, o przyszłość dzieci, o to czy Tomek powinien wyjechać na studia do innego miasta. Zawsze chciałam dla nich lepszego życia niż moje własne – ale czy przez to nie oddaliłam ich od siebie?
Czasem mam wrażenie, że jestem winna tej samotności. Może za bardzo ich pchałam do przodu? Może powinnam była bardziej ich zatrzymać przy sobie?
Zegar wybił 21:00. Lampa nadal świeciła ciepłym światłem nad stołem. Wstałam i podeszłam do kredensu po stary album ze zdjęciami. Przeglądałam kolejne kartki: dzieci w przedszkolnych fartuszkach, Zbyszek z uśmiechem od ucha do ucha…
Nagle usłyszałam dźwięk wiadomości na telefonie:
„Mamo, kocham cię. Tomek”
Uśmiechnęłam się przez łzy.
Może dopóki świeci ta lampa i dopóki ktoś jeszcze o mnie pamięta – nic nie jest stracone?
Czy naprawdę trzeba wyjechać daleko, żeby poczuć bliskość? A może wystarczy jeden telefon albo ciepłe światło lampy nad stołem? Co wy o tym myślicie?