Dwoje przy jednym patelni – historia końca, który nie był pojednaniem

— Ewa, gdzie są moje klucze? — Krzysztof rzucił pytanie w przestrzeń kuchni, nie oczekując odpowiedzi. Wiedział, że Ewa słyszy, ale od tygodni nie odpowiadała na takie drobiazgi. Siedziała przy stole, z kubkiem zimnej już kawy, patrząc przez okno na szare niebo nad Warszawą.

W tej ciszy było coś ciężkiego, jakby powietrze zgęstniało od niewypowiedzianych słów. Dwoje ludzi w jednym mieszkaniu, przy jednej patelni, a jednak osobno. Dwadzieścia lat razem — to przecież szmat czasu. Ale czy to wystarczy, by przetrwać zmęczenie sobą nawzajem?

Pamiętam dzień, kiedy się poznaliśmy. Było lato, koncert w Łazienkach. Ewa miała na sobie żółtą sukienkę i śmiała się tak głośno, że wszyscy się oglądali. Ja byłem wtedy pewny siebie, młody, z planami na podbój świata. Ona była moim słońcem. Potem przyszły dzieci — najpierw Zosia, potem Michał. Noce bez snu, pierwsze kroki, przedszkolne przedstawienia. Przez chwilę wydawało się, że jesteśmy nie do pokonania.

Ale życie nie jest bajką. Praca, kredyt na mieszkanie na Ursynowie, wieczne korki i coraz mniej czasu dla siebie. Zaczęliśmy się rozmijać. Najpierw niepostrzeżenie — ona wracała późno z pracy, ja zostawałem dłużej w biurze. Potem coraz częściej kłóciliśmy się o drobiazgi: kto wyniesie śmieci, kto zapomniał kupić mleko. Z czasem kłótnie ucichły. Została tylko cisza.

— Krzysztof, zostawiłam ci obiad w lodówce — powiedziała pewnego dnia Ewa, nawet na mnie nie patrząc.

— Dzięki — odpowiedziałem automatycznie.

Wiedziałem już wtedy, że to koniec. Nie było już łez ani krzyków. Było tylko zmęczenie. Sobą nawzajem i samymi sobą.

Najgorsze były wieczory. Siedzieliśmy razem w salonie, każde z nas z telefonem w ręku. Telewizor grał w tle, ale nikt go nie oglądał. Zosia zamknęła się w swoim pokoju, Michał grał na komputerze. Rodzina pod jednym dachem, a jednak każdy osobno.

Pewnego dnia wróciłem wcześniej z pracy. Wszedłem do kuchni i zobaczyłem Ewę stojącą przy kuchence. Smażyła jajecznicę na naszej starej patelni — tej samej, na której robiliśmy pierwsze wspólne śniadania. Pachniało cebulą i czymś jeszcze — może nostalgią?

— Pamiętasz nasze pierwsze mieszkanie? — zapytała nagle.

Zaskoczyła mnie tym pytaniem.

— Jasne. Miało przeciekający sufit i sąsiadów grających disco polo do rana.

Uśmiechnęła się smutno.

— Wtedy byliśmy szczęśliwi — powiedziała cicho.

Nie odpowiedziałem. Co miałem powiedzieć? Że teraz już nie jesteśmy? Że nie wiem, kiedy to wszystko się rozpadło?

Tego wieczoru długo nie mogłem zasnąć. Przewracałem się z boku na bok, słuchając cichego szlochu Ewy po drugiej stronie łóżka. Chciałem ją przytulić, powiedzieć coś pocieszającego, ale nie miałem siły. Byłem pusty.

Następnego dnia Ewa spakowała kilka rzeczy do walizki.

— Jadę do mamy na kilka dni — powiedziała bez emocji.

— Dobrze — odpowiedziałem równie bezbarwnie.

Zosia patrzyła na nas szeroko otwartymi oczami.

— Mamo, wrócisz? — zapytała cicho.

Ewa uklękła przy niej i przytuliła ją mocno.

— Kochanie, zawsze będę twoją mamą — wyszeptała.

Po jej wyjściu mieszkanie wydało mi się jeszcze bardziej puste niż zwykle. Usiadłem przy stole w kuchni i patrzyłem na patelnię leżącą na kuchence. Przez chwilę miałem ochotę ją wyrzucić — razem ze wszystkimi wspomnieniami.

Minęły trzy dni. Ewa nie dzwoniła. Ja też nie miałem odwagi zadzwonić pierwszy. Dzieci pytały o nią coraz rzadziej — jakby już zaczynały się przyzwyczajać do nowej rzeczywistości.

Czwartego dnia wróciła. Weszła cicho do mieszkania i usiadła naprzeciwko mnie przy stole.

— Krzysztofie… musimy porozmawiać — zaczęła spokojnie.

Wiedziałem już, co powie.

— Chcesz rozwodu? — zapytałem bez ogródek.

Skinęła głową.

— Tak będzie lepiej dla wszystkich — powiedziała cicho.

Nie protestowałem. Nie miałem już siły walczyć o coś, co dawno umarło.

Przez kolejne tygodnie żyliśmy obok siebie jak współlokatorzy. Dzieliliśmy się obowiązkami, rozmawialiśmy tylko o dzieciach i rachunkach. Wieczorami każde z nas zamykało się w swoim świecie.

Pewnego dnia Zosia przyszła do mnie z płaczem.

— Tato, dlaczego mama cię już nie kocha?

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Przytuliłem ją mocno i powiedziałem tylko:

— To nie twoja wina, kochanie.

W końcu nadszedł dzień rozprawy sądowej. Siedzieliśmy obok siebie na twardych ławkach w sądzie na Mokotowie. Nie patrzyliśmy sobie w oczy. Sędzia zadawał pytania mechanicznie, jakby to była tylko formalność.

Po wszystkim wyszliśmy razem na ulicę. Przez chwilę staliśmy w milczeniu.

— Przepraszam — powiedziała Ewa cicho.

— Ja też — odpowiedziałem.

Potem każde poszło w swoją stronę.

Dziś siedzę sam w kuchni i piszę tę historię w moim dzienniku. Patelnię zostawiłem na swoim miejscu — może kiedyś usmażę na niej jajecznicę dla dzieci w weekend. Może nauczę ich tego przepisu Ewy z cebulą i szczypiorkiem.

Czasami ludzie przestają się kłócić i to nie jest już pojednanie — to koniec. Czy można było coś zrobić inaczej? Czy rutyna zawsze zabija miłość? A może po prostu nie byliśmy sobie pisani na zawsze?