Dziesięć córek: Matka, która walczyła o własne szczęście w cieniu rodzinnych oczekiwań

– Anna, znowu dziewczynka? – głos teściowej przeszył ciszę kuchni jak nóż. Stałam przy zlewie, myjąc ziemniaki na obiad, a jej słowa odbiły się echem w mojej głowie. Dziewiąta córka. Dziewiąta! Nawet nie spojrzała na mnie, tylko patrzyła przez okno na podwórko, gdzie moje dzieci bawiły się w błocie.

Zacisnęłam zęby. „Nie płacz teraz, Anka. Nie przy niej.”

– A co ja mam zrobić, mamo? – odpowiedziałam cicho, ledwo słyszalnie. – To nie ode mnie zależy.

– Od Boga wszystko zależy – westchnęła ciężko. – Ale może gdybyś mniej się modliła o zdrowie, a więcej o syna…

Wiedziałam, że to nie żarty. W naszej wsi syn to duma, przyszłość rodu, dziedzic gospodarstwa. Dziewczyny? Dobre do pomocy w domu, ale przecież „i tak pójdą do ludzi”.

Mój mąż, Marek, wracał późno z pola. Zawsze zmęczony, zawsze milczący. Ostatnio coraz częściej unikał rozmów o dzieciach. Kiedyś śmiał się, że dom pełen dziewczynek to jak ogród pełen kwiatów. Teraz tylko wzdychał ciężko i patrzył na mnie z wyrzutem.

Pamiętam noc, kiedy dowiedziałam się o kolejnej ciąży. Siedziałam na łóżku, trzymając test w ręku i płacząc cicho. Nie ze szczęścia – ze strachu. Bałam się reakcji rodziny, sąsiadów, nawet własnych dzieci.

– Mamo, czy będziemy mieli braciszka? – pytała Zosia, najstarsza z moich córek. Miała wtedy trzynaście lat i już rozumiała więcej niż powinna.

– Może… – odpowiedziałam wymijająco, głaszcząc ją po włosach.

Każda ciąża była dla mnie jak egzamin. Każde USG – jak wyrok. Lekarka w Białymstoku spojrzała na mnie współczująco.

– Dziewczynka – powiedziała łagodnie. – Zdrowa.

Uśmiechnęłam się przez łzy. Zdrowa! To przecież najważniejsze… Ale wiedziałam już wtedy, co mnie czeka po powrocie do domu.

Teściowa czekała w kuchni z herbatą i pytaniem w oczach.

– I co?

– Dziewczynka…

Westchnęła tylko i wyszła bez słowa. Marek nawet nie podszedł tego wieczoru do stołu.

Czułam się jak winna wszystkiego – jakby to była moja wina, że nie potrafię dać rodzinie syna. Czasem miałam ochotę uciec gdzieś daleko, zostawić to wszystko za sobą. Ale patrzyłam na moje córki – każda inna, każda piękna na swój sposób – i wiedziałam, że dla nich muszę być silna.

Najgorsze były niedziele po mszy. Kobiety z sąsiedztwa szeptały za moimi plecami:

– Dziewiąta córka! Biedna Anna…
– A Marek? Co on na to?
– Może powinna spróbować jakiejś babki z Supraśla…

Czułam ich spojrzenia na plecach. Czułam też własną bezsilność.

Któregoś dnia Marek wrócił wcześniej niż zwykle. Usiadł naprzeciwko mnie przy stole i długo milczał.

– Anka… Ja już nie wiem… Może to wszystko nie ma sensu? Może powinniśmy przestać próbować?

Spojrzałam na niego z bólem.

– Ty naprawdę chcesz syna bardziej niż mnie?

Nie odpowiedział od razu. Wstał i wyszedł na dwór. Zostałam sama z tym pytaniem i łzami spływającymi po policzkach.

Wieczorem przyszła do mnie Zosia.

– Mamo… Nie płacz już. My cię kochamy.

Przytuliłam ją mocno. Była taka dzielna, taka dorosła jak na swój wiek.

Czasem myślę o tym, jak wyglądałoby moje życie, gdybym urodziła syna jako pierwszego albo drugiego dziecka. Czy byłabym szczęśliwsza? Czy Marek patrzyłby na mnie inaczej? Czy teściowa przynosiłaby mi czasem kwiaty zamiast gorzkich słów?

Kiedy zaszłam w dziesiątą ciążę, cała wieś już wiedziała zanim zdążyłam powiedzieć o tym Markowi. Przychodziły sąsiadki z gratulacjami i radami:

– Tym razem na pewno chłopak!
– Musisz spać z poduszką pod nogami!
– Jedz więcej orzechów!

Słuchałam tego wszystkiego i czułam coraz większy ciężar na sercu. Bałam się kolejnego rozczarowania – swojego i ich.

W nocy śniło mi się dziecko – raz chłopiec, raz dziewczynka. Budziłam się spocona i roztrzęsiona.

Któregoś dnia Marek wrócił do domu pijany. To zdarzało się coraz częściej.

– Po co nam tyle dzieci? – krzyczał. – Po co?

Nie miałam siły odpowiadać. Próbowałam chronić córki przed jego gniewem, ale one widziały wszystko.

Zosia zaczęła zamykać się w sobie. Młodsze dziewczynki coraz częściej płakały bez powodu.

Pewnego popołudnia przyszła do mnie sąsiadka, pani Halina.

– Aniu… Ty musisz pomyśleć o sobie. O dziewczynkach też. Może czas powiedzieć Markowi dość?

Patrzyłam na nią ze łzami w oczach. Jak miałabym odejść? Gdzie pójdę z dziewięcioma dziećmi?

Wieczorem usiadłam przy stole i zaczęłam pisać list do siebie samej:
„Anka,
jesteś silniejsza niż myślisz. Twoje córki są twoją siłą. Nie pozwól nikomu wmówić sobie, że jesteś mniej warta tylko dlatego, że nie urodziłaś syna.”

Schowałam list do szuflady i poczułam ulgę.

W dniu porodu byłam sama w szpitalu. Marek nie przyjechał. Teściowa nawet nie zadzwoniła.

Urodziłam dziewczynkę – zdrową, piękną jak wszystkie moje córki.

Kiedy wróciłam do domu z maleństwem na rękach, Zosia wybiegła mi naprzeciw:
– Mamo! Jak ma na imię?
– Nadzieja – odpowiedziałam przez łzy.

Tej nocy po raz pierwszy od dawna spałam spokojnie.

Czasem myślę: czy naprawdę musimy spełniać oczekiwania innych kosztem własnego szczęścia? Czy warto poświęcać siebie dla tradycji, która nie daje nam nic poza bólem?

A wy? Czy kiedykolwiek czuliście się niewystarczający tylko dlatego, że nie spełniacie cudzych marzeń?