Gdzie byłaś? Przecież przyjechaliśmy cię odwiedzić!

— Gdzie byłaś? Przecież przyjechaliśmy cię odwiedzić! — głos mojej kuzynki Kasi rozbrzmiał w słuchawce z pretensją i rozczarowaniem. Stałam wtedy na klatce schodowej, z kluczami w dłoni, próbując uspokoić oddech po kolejnej kłótni z teściową. Miałam ochotę wykrzyczeć jej całą prawdę: że nie jestem już tą samą osobą, którą znała dwa lata temu, zanim przeprowadziłam się do Warszawy i zanim życie wywróciło się do góry nogami.

Kiedy wyjeżdżałam z rodzinnego Olsztyna, byłam pełna nadziei. Warszawa miała być moim nowym początkiem — miejscem, gdzie spełnię marzenia o pracy w wydawnictwie i gdzie w końcu poczuję się dorosła. Szybko jednak okazało się, że wielkie miasto potrafi być samotne. To właśnie wtedy poznałam Michała — cichego, nieco nieśmiałego informatyka z ciepłym uśmiechem. Zaczęliśmy się spotykać, a po roku wzięliśmy ślub. Wydawało się, że wszystko układa się idealnie.

Nie mieliśmy jednak pieniędzy na własne mieszkanie. Michał zaproponował, żebyśmy na jakiś czas zamieszkali u jego rodziców na Pradze. „To tylko na chwilę, dopóki nie uzbieramy na wkład własny,” zapewniał mnie. Zgodziłam się, choć w głębi duszy czułam niepokój.

Pierwsze tygodnie były nawet przyjemne. Teściowa, pani Halina, częstowała mnie domowym sernikiem i opowiadała o czasach PRL-u. Teść, pan Zbyszek, żartował przy obiedzie i pokazywał stare zdjęcia Michała z kolonii. Ale z czasem zaczęły pojawiać się drobne spięcia. Najpierw o to, że za późno wracam z pracy. Potem o to, że nie umiem gotować rosołu „tak jak trzeba”. Później już o wszystko: o pranie, o miejsce w lodówce, o to, że nie chcę chodzić do kościoła w każdą niedzielę.

Michał próbował łagodzić sytuację. „Mama po prostu chce dobrze,” tłumaczył. Ale ja czułam się coraz bardziej jak intruz we własnym życiu. Każda rozmowa kończyła się łzami lub trzaskaniem drzwiami. Zaczęłam unikać wspólnych posiłków, zamykać się w naszym pokoju pod pretekstem pracy zdalnej.

Pewnego dnia wróciłam do domu wcześniej niż zwykle i usłyszałam rozmowę za drzwiami kuchni:
— Ona nigdy nie będzie jedną z nas — mówiła teściowa ściszonym głosem.
— Daj jej czas, mamo — odpowiedział Michał cicho.
— Czas? Ile jeszcze? To już rok! Nawet nie potrafi ugotować barszczu na Wigilię!

Stałam tam jak sparaliżowana. W jednej chwili poczułam się jak dziecko, które podsłuchało coś, czego nie powinno. Łzy napłynęły mi do oczu. Wyszłam z mieszkania bez słowa.

Wtedy właśnie zadzwoniła Kasia. Przyjechała z mężem i dziećmi specjalnie do Warszawy, żeby mnie odwiedzić. A mnie nie było w domu — nie miałam siły wracać do tego dusznego mieszkania pełnego pretensji i niedopowiedzeń.

— Przepraszam, Kasiu — wyszeptałam do telefonu. — Musiałam wyjść…
— Wszystko w porządku? — zapytała z troską.
— Tak… Nie… Sama już nie wiem.

Zamiast wracać do domu teściów, poszłam nad Wisłę. Siedziałam na ławce i patrzyłam na przepływające statki wycieczkowe. Próbowałam sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz czułam się naprawdę szczęśliwa. Może wtedy, gdy z Michałem spacerowaliśmy po Starówce w pierwszą rocznicę poznania? Albo jeszcze wcześniej — zanim zaczęliśmy dzielić życie z jego rodzicami?

Wieczorem wróciłam do mieszkania. Michał czekał na mnie w naszym pokoju.
— Gdzie byłaś? Martwiłem się…
— Musiałam pomyśleć — odpowiedziałam szczerze.
— Moja mama… Ona czasem przesadza. Ale przecież chcemy tylko uzbierać na mieszkanie…
— A jeśli nigdy nie uzbieramy? — zapytałam cicho.

Michał milczał długo. W końcu usiadł obok mnie i objął ramieniem.
— Kocham cię — powiedział tylko.

Następnego dnia rano teściowa czekała na mnie w kuchni.
— Słyszałam, że twoja kuzynka przyjechała…
— Tak…
— Szkoda, że cię nie było. Dzieci takie rozczarowane…
Patrzyła na mnie z wyrzutem, a ja poczułam się winna za coś, czego nawet nie zrobiłam specjalnie.

Tego wieczoru zadzwoniła moja mama z Olsztyna.
— Córeczko, czy ty jesteś szczęśliwa?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Czy można być szczęśliwym w miejscu, gdzie codziennie walczy się o odrobinę prywatności? Gdzie każdy gest jest oceniany przez innych?

Mijały kolejne tygodnie. Michał coraz częściej pracował po godzinach, a ja coraz częściej wychodziłam z domu pod pretekstem spaceru lub zakupów. Czułam się coraz bardziej samotna — nawet we własnym małżeństwie.

W końcu nadszedł dzień, kiedy nie wytrzymałam.
— Michał… Ja tak dłużej nie mogę — powiedziałam pewnego wieczoru drżącym głosem.
Spojrzał na mnie ze smutkiem.
— Wiem…

Zaczęliśmy szukać wynajmu — choćby kawalerki na obrzeżach miasta. Teściowie byli rozczarowani; teściowa płakała i mówiła, że „rozbijam rodzinę”. Ale ja wiedziałam, że jeśli zostanę jeszcze choćby miesiąc dłużej, stracę samą siebie.

Przeprowadzka była trudna i bolesna. Michał wspierał mnie jak umiał, ale widziałam w jego oczach żal i poczucie winy wobec rodziców. Ja też miałam wyrzuty sumienia — czy naprawdę muszę wybierać między własnym szczęściem a oczekiwaniami innych?

Dziś mieszkamy w małym mieszkaniu na Bielanach. Czasem jest ciężko — brakuje pieniędzy, brakuje wsparcia rodziny. Ale przynajmniej mamy siebie i własną przestrzeń.

Często wracam myślami do tamtych dni na Pradze i zastanawiam się: czy można być szczęśliwym kosztem czyjegoś smutku? Czy każda rodzina musi przejść przez taki kryzys? A może to po prostu cena dorosłości?

Może ktoś z was też musiał kiedyś wybierać między sobą a rodziną? Jak poradziliście sobie z tym dylematem?