Gdzie serce staje – Pierwsza noc u męża na wsi

— Martyna, wstawaj! — usłyszałam szorstki głos mojego męża, Piotra, zanim jeszcze otworzyłam oczy. — Jeśli nie zejdziesz zaraz na dół, mama już ci wypomni, że „miastowe śpiochy” nie pasują do tej rodziny!

Otworzyłam oczy w półmroku pokoju, który pachniał wilgocią i starymi pierzynami. To była moja pierwsza noc w domu Piotra na wsi pod Siedlcami. Serce waliło mi jak oszalałe. Czułam się jak intruz. W Warszawie miałam swój rytm: poranna kawa z ekspresu, szum tramwajów za oknem, znajome światła miasta. Tutaj wszystko było inne — cisza przerywana gdakaniem kur i odgłosami z podwórka.

— Już wstaję — wymamrotałam, próbując ukryć nerwowość.

Piotr pocałował mnie w czoło. — Dasz radę. Wiem, że mama jest wymagająca, ale jak cię pozna, polubi cię. — Nie byłam tego taka pewna. Jego matka, pani Halina, patrzyła na mnie z nieufnością już od wczorajszego wieczoru. Jej spojrzenie mówiło jasno: „Co ta miastowa tu robi? Czy umie cokolwiek poza klikaniem w komputer?”

W kuchni pani Halina była już na nogach, w fartuchu, z mąką na rękach.

— Dzień dobry, Martyna — powiedziała bez uśmiechu. — U nas nie śpi się do południa.

— Przepraszam… — próbowałam się uśmiechnąć.

— Nic nie szkodzi. Ale następnym razem zejdź wcześniej. Tu jest co robić.

Poczułam, jak policzki mi płoną. Piotr milczał, patrzył w podłogę. Wiedziałam, że jemu też jest niezręcznie.

— Siadaj, zjedz coś — rzuciła teściowa, stawiając przede mną talerz z twarogiem i gorącą jajecznicą. — Potem pójdziesz ze mną do kurnika.

Nigdy nie byłam w kurniku. W Warszawie pracowałam jako grafik komputerowy — moje ręce znały klawiaturę i tablet graficzny, nie widły i siano.

— Mamo, może Martyna dziś odpocznie? — zaproponował cicho Piotr.

Pani Halina zmierzyła go wzrokiem:

— Jeśli chce być częścią tej rodziny, musi się nauczyć życia tutaj. Nie jest księżniczką.

Przełknęłam ślinę. Czułam się jak dziecko wysłane za karę do kąta.

Później tego dnia próbowałam pomóc przy kurach i jajkach, ale pani Halina co chwilę mnie poprawiała:

— Nie tak! Zobacz, rozlewasz wodę! — krzyczała.

Ręce mi drżały. Łzy cisnęły się do oczu.

Wieczorem usiadłam na ławce przed domem i patrzyłam na pola ciągnące się aż po horyzont. Piotr wyszedł za mną.

— Przepraszam za mamę… Ona nie jest zła, tylko trudno jej zaakceptować zmiany.

— Może to ja jestem problemem — szepnęłam. — Może nigdy nie będę dla niej wystarczająco dobra.

Piotr objął mnie:

— Dla mnie jesteś wystarczająca. Ona potrzebuje czasu.

Ale czas nie pomagał. Każdy dzień był nową walką. Pani Halina komentowała mój ubiór:

— W tych dżinsach nic tu nie zrobisz! Tu kobiety noszą fartuchy i chustki!

Albo przewracała oczami, gdy brałam telefon do ręki:

— U nas przy stole nie gapi się w ekran!

Pewnego dnia, gdy razem grabiłyśmy podwórko, nagle zatrzymała się:

— Ty wiesz w ogóle, co to znaczy być gospodynią? Twoja matka nauczyła cię czegoś poza malowaniem paznokci?

Poczułam, jak krew napływa mi do twarzy:

— Moja mama pracowała na dwa etaty, żeby mnie wychować! Nie miała czasu na paznokcie ani ciasta!

Pani Halina spojrzała na mnie zaskoczona. Pierwszy raz odpowiedziałam jej bez strachu.

— No dobrze… — mruknęła i odwróciła się.

Tej nocy nie mogłam zasnąć. Myślałam o wszystkim, co zostawiłam za sobą: przyjaciołach, pracy, miejskim zgiełku… I pytałam siebie: czy popełniłam błąd?

Następne dni były jeszcze trudniejsze. Pani Halina rozmawiała z sąsiadką Wiesią:

— Dzisiejsze dziewczyny nic nie potrafią! Tylko po kawiarniach by siedziały!

Wiesia spojrzała na mnie i szepnęła:

— Nie martw się, kochanie. Ja też byłam z miasta. Pierwsze lata płakałam co noc.

— I jak pani to przetrwała?

— Przyzwyczajasz się… albo twardniejesz… albo uciekasz — uśmiechnęła się smutno.

Te słowa dźwięczały mi w głowie przez kolejne dni.

Któregoś popołudnia przyjechała siostra Piotra, Aneta, z dwójką dzieci. Maluchy biegały po podwórku, a Aneta pociągnęła mnie na bok:

— Mama ci nie ułatwia… Ale nie daj się jej. Ona szanuje tylko tych, którzy jej się postawią.

Tego wieczoru przy kolacji pani Halina zaczęła:

— Martyna dziś rozbiła jajko w kurniku! Nawet tego nie potrafi zrobić porządnie!

Zanim zdążyłam odpowiedzieć, Aneta powiedziała:

— Mamo, ja też rozbijałam jajka jako młoda! Daj jej spokój!

Pani Halina po raz pierwszy zamilkła.

Po kolacji Piotr objął mnie:

— Widzisz? Powoli cię akceptują.

Ale ja nie byłam pewna, czy chcę być zaakceptowana za wszelką cenę. Zaczęłam się zastanawiać: czy muszę stracić siebie, żeby stać się „ich”?

Pewnego ranka pani Halina zaprosiła mnie do kuchni:

— Chodź, zrobimy razem sernik. Wiem, że nie umiesz, ale nauczysz się.

Spojrzałam na nią zdziwiona:

— Zgoda… ale pod jednym warunkiem: ja nauczę panią muffinek z mikrofali!

Pani Halina pierwszy raz uśmiechnęła się szczerze:

— Umowa stoi!

Tego dnia razem piekłyśmy sernik i śmiałyśmy się z moich nieudanych prób rozwałkowania ciasta. Po raz pierwszy poczułam, że może jednak jest tu dla mnie miejsce.

Ale konflikty nie znikły od razu. Każdy dzień był walką między tym, kim jestem naprawdę a tym, czego ode mnie oczekują.

Czasem myślę: czy kiedykolwiek będę mogła być sobą? Czy zawsze będę „tą z miasta”?

Może właśnie dlatego chcę was zapytać: czy wy musieliście wybierać między sobą a rodziną? Czy musieliście się zmieniać dla innych czy udało wam się pozostać sobą?