Jesień życia, nowe życie: Gdy szczęście dzieli rodzinę
– Mamo, czy ty w ogóle myślisz? – głos Pawła rozbrzmiał w kuchni jak grzmot. – Przecież to jest… to jest chore! W tym wieku?!
Zamknęłam oczy, czując jak łzy napływają mi do powiek. Stałam przy kuchennym blacie, ściskając kubek z herbatą tak mocno, że aż bolały mnie palce. Mój mąż, Andrzej, stał za mną, milczący, zaciśnięte usta zdradzały jego napięcie. Paweł, nasz starszy syn, patrzył na mnie z niedowierzaniem i gniewem. Obok niego stał Tomek, młodszy o dwa lata, równie zszokowany.
– Pawle, proszę cię… – zaczęłam cicho, ale przerwał mi ruchem ręki.
– Nie! Nie będziemy udawać, że wszystko jest w porządku! – krzyczał. – Co powie rodzina? Co powie sąsiedzi? Mama w ciąży po pięćdziesiątce?!
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ta rozmowa będzie początkiem końca naszej dotychczasowej rodziny. Że szczęście, które poczułam, widząc dwie kreski na teście ciążowym, stanie się zarzewiem konfliktu, który rozdzieli nas na lata.
Kiedy dowiedziałam się o ciąży, byłam przekonana, że to pomyłka. Przecież miałam już dorosłych synów – Paweł miał dwadzieścia pięć lat, Tomek dwadzieścia trzy. Oboje studiowali w Warszawie, wracali do domu tylko na święta i wakacje. Andrzej i ja zaczynaliśmy cieszyć się spokojem, planowaliśmy podróże po Polsce, marzyliśmy o działce nad jeziorem. A tu nagle – nowy początek.
Pamiętam ten wieczór. Siedziałam na łóżku z testem ciążowym w dłoni, a Andrzej patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami.
– To… to cud – wyszeptał wtedy. – Może to znak?
Przez kilka tygodni żyliśmy w naszej bańce szczęścia. Chodziliśmy razem na badania, wybieraliśmy imiona, śmialiśmy się z własnego niedowierzania. Ale potem przyszły święta i przyjechali chłopcy.
– To nie jest normalne – powtarzał Paweł przez całą kolację wigilijną. – Ludzie będą się śmiać.
Tomek był cichszy, ale jego spojrzenie mówiło wszystko. Byli zawstydzeni, rozczarowani, a może nawet przerażeni. Próbowałam tłumaczyć:
– To nie była zaplanowana ciąża. Ale skoro już się wydarzyło… chcemy ją przyjąć z radością.
– Z radością? – Paweł prychnął. – Ty chyba żartujesz.
Przez kolejne miesiące atmosfera w domu była napięta jak struna. Chłopcy coraz rzadziej dzwonili, coraz krócej zostawali podczas wizyt. Moja mama, która mieszkała dwa bloki dalej, przyszła pewnego dnia i powiedziała:
– Ludzie gadają, Haniu. Że zwariowałaś na stare lata. Że Andrzej cię zostawił i szukasz sensacji.
Zabolało mnie to bardziej niż cokolwiek innego. Zawsze byłam tą rozsądną córką, tą odpowiedzialną matką. Teraz czułam się jak nastolatka ukarana za własne szczęście.
Ciąża była trudna – fizycznie i psychicznie. Każdego dnia walczyłam z lękiem o zdrowie dziecka i własne siły. Andrzej był moją ostoją; nigdy nie widziałam go tak troskliwego i czułego. Ale samotność bolała coraz bardziej.
Kiedy urodziła się Zosia, miałam czterdzieści osiem lat. Była maleńka i krucha, a ja zakochałam się w niej od pierwszego wejrzenia. Andrzej płakał ze wzruszenia.
Chciałam zadzwonić do chłopców od razu po porodzie, ale nie odebrali telefonu. Dopiero po dwóch dniach Paweł napisał SMS-a: „Gratulacje. Daj znać, kiedy wrócisz do domu”.
Pierwsze tygodnie były jak sen – nie spałam po nocach, karmiłam Zosię co dwie godziny, płakałam ze zmęczenia i szczęścia jednocześnie. Andrzej pomagał jak mógł, ale wiedziałam, że tęskni za dawnym życiem.
Rodzina odwiedziła nas dopiero po miesiącu. Mama przyszła z ciastem i spojrzała na Zosię z mieszaniną ciekawości i dystansu.
– No cóż… przynajmniej zdrowa – powiedziała sucho.
Paweł i Tomek pojawili się razem tydzień później. Weszli do pokoju bez słowa, usiedli na kanapie i patrzyli na Zosię jak na obce stworzenie.
– I co teraz? – zapytał Tomek po dłuższej ciszy.
– Teraz… jesteśmy rodziną – odpowiedziałam drżącym głosem.
Nie odpowiedzieli. Po piętnastu minutach wyszli bez pożegnania.
Z czasem sytuacja tylko się pogarszała. Chłopcy przestali przyjeżdżać na święta; dzwonili rzadko i krótko. Mama coraz częściej powtarzała mi przykre rzeczy:
– Zniszczyłaś rodzinę przez swoje fanaberie.
Andrzej próbował rozmawiać z synami:
– To wasza siostra! Czy naprawdę nie potraficie jej zaakceptować?
Ale oni byli nieugięci:
– To nie jest normalne – powtarzał Paweł jak mantrę.
Czułam się rozdarta między miłością do nowo narodzonej córki a tęsknotą za synami. Każdego dnia zadawałam sobie pytanie: czy miałam prawo być szczęśliwa kosztem ich spokoju? Czy mogłam przewidzieć tę burzę?
Zosia rosła szybko – była pogodnym dzieckiem, śmiała się do każdego, tuliła się do mnie i Andrzeja z ufnością. Ale zawsze brakowało mi obecności chłopców; marzyłam o tym, by zobaczyli w niej siostrę, a nie przeszkodę.
Pewnego dnia Zosia zapytała:
– Mamo, a dlaczego Paweł i Tomek nie przychodzą?
Zatkało mnie. Jak wytłumaczyć czteroletniemu dziecku odrzucenie przez własnych braci? Skłamałam:
– Są bardzo zajęci pracą i nauką.
Ale ona patrzyła na mnie tymi wielkimi oczami pełnymi smutku.
Andrzej coraz częściej zamykał się w sobie. Nasze rozmowy były krótkie; unikaliśmy tematu chłopców jak ognia.
Minęło pięć lat od narodzin Zosi. Paweł ożenił się w Warszawie; nie zaprosił nas na ślub. Tomek wyjechał za granicę – dowiedziałam się o tym przypadkiem od znajomej.
W Wigilię siedzieliśmy przy stole tylko we troje: ja, Andrzej i Zosia. Patrzyłam na puste miejsca i czułam ból tak silny, że aż trudno było oddychać.
Po kolacji Zosia podeszła do mnie i powiedziała:
– Mamo, ja cię bardzo kocham.
Objęłam ją mocno i rozpłakałam się bezgłośnie.
Czasem myślę: czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy powinnam była wybrać lojalność wobec dorosłych dzieci zamiast własnego szczęścia? Czy szczęście jednych zawsze musi oznaczać cierpienie innych?
A może to właśnie życie stawia nas przed wyborami bez dobrych odpowiedzi?
Co wy byście zrobili na moim miejscu?