Kiedy choroba dzieli rodzinę: dramat w domu Agaty

– Znowu nie kupiłaś tego syropu, o który prosiłam! – głos mamy przeszył ciszę kuchni jak nóż. Siedziałam przy stole, ściskając w dłoniach kubek z ostygłą herbatą. Za oknem listopadowy deszcz bębnił o parapet, a ja czułam, jakby cały świat zwęził się do tego małego mieszkania na obrzeżach Gdyni.

Mama, Krystyna Nowak, przyjechała do mnie dwa tygodnie temu. Miała gorączkę, kaszel i wieczne pretensje. „To tylko przeziębienie” – mówiła na początku, ale ja wiedziałam, że to coś poważniejszego. Od miesięcy jej zdrowie się pogarszało, a ja byłam jedyną osobą, która mogła się nią zająć. Mój brat, Paweł, mieszkał w Warszawie i zawsze miał wymówkę: „Praca, dzieci, nie dam rady teraz przyjechać”. Zostawił mnie samą z odpowiedzialnością, która zaczęła mnie przerastać.

– Przepraszam, mamo – odpowiedziałam cicho. – Jutro pójdę do apteki.

– Jutro! Zawsze jutro! – westchnęła ciężko i odwróciła się do okna. – Gdyby twój ojciec żył, wszystko wyglądałoby inaczej.

Te słowa bolały mnie bardziej niż cokolwiek innego. Ojciec zmarł nagle trzy lata temu. Od tamtej pory mama coraz bardziej zamykała się w sobie, a ja próbowałam ją ratować – choć sama tonęłam. Praca w szkole podstawowej dawała mi ledwie tyle, by opłacić rachunki i kupić jedzenie. Teraz jeszcze musiałam kupować leki i znosić jej humory.

Wieczorem usiadłam na kanapie z telefonem w dłoni. Przewijałam wiadomości od Pawła:

„Jak mama?”
„Daj znać, jakby było coś poważnego.”
„Nie mogę przyjechać w tym tygodniu.”

Zacisnęłam zęby. Napisałam:

„Mama coraz gorzej się czuje. Może powinieneś ją zabrać do siebie na jakiś czas?”

Odpowiedź przyszła po godzinie:

„Nie dam rady. Basia ma grypę, dzieci też kaszlą. Przepraszam.”

Przepraszam. To słowo powtarzało się w naszym domu jak mantra – nic nieznacząca formułka.

Następnego dnia mama obudziła mnie o szóstej rano.

– Agata! – krzyknęła z sypialni. – Nie mogę oddychać!

Wpadłam do jej pokoju. Leżała blada, spocona, z trudem łapiąc powietrze.

– Musimy jechać do szpitala – powiedziałam drżącym głosem.

W szpitalu czekaliśmy godzinami na izbie przyjęć. Mama narzekała na wszystko: na niewygodne krzesła, na lekarzy, na mnie. W końcu przyjęli ją na oddział pulmonologiczny. Lekarz spojrzał na mnie poważnie:

– Pani matka ma zaawansowaną przewlekłą obturacyjną chorobę płuc. Potrzebuje stałej opieki i leczenia.

Poczułam, jak ziemia usuwa mi się spod nóg. Stała opieka? Jak miałam to pogodzić z pracą? Z własnym życiem?

Przez kolejne dni jeździłam do szpitala po pracy, przynosiłam mamie rzeczy, rozmawiałam z lekarzami. Paweł dzwonił raz na dwa dni:

– Trzymaj się, Aga. Wiem, że jest ciężko.

– Może mógłbyś przyjechać? Chociaż na weekend?

– Nie dam rady…

Zaczęłam nienawidzić tych słów.

Po tygodniu mama wróciła do domu jeszcze słabsza niż wcześniej. Musiałam podawać jej leki co kilka godzin, gotować specjalne posiłki, pilnować inhalacji. Przestałam chodzić na spotkania ze znajomymi, przestałam czytać książki – nawet nie pamiętam kiedy ostatni raz spałam spokojnie całą noc.

Pewnego wieczoru usłyszałam rozmowę mamy przez telefon:

– Agata jest dobra dziewczyna, ale taka zmęczona… Czasem mam wrażenie, że mnie nie chce.

Zabolało mnie to bardziej niż wszystkie jej pretensje razem wzięte. Czy naprawdę byłam aż tak złą córką? Czy miałam prawo czuć się zmęczona?

W pracy zaczęli zauważać moją nieobecność duchem.

– Wszystko w porządku? – zapytała koleżanka z pokoju nauczycielskiego.

– Tak… po prostu trochę ciężki czas – skłamałam.

W domu mama była coraz bardziej rozdrażniona.

– Znowu zapomniałaś o mojej herbacie! – krzyczała.
– Przepraszam…
– Wszystko muszę ci przypominać! Nawet nie umiesz się mną zaopiekować!

Pewnej nocy nie wytrzymałam. Wybiegłam z mieszkania na klatkę schodową i rozpłakałam się jak dziecko. Czułam się winna – za to, że jestem zmęczona, za to, że czasem mam ochotę uciec i nigdy nie wracać.

Napisałam Pawłowi długą wiadomość:

„Nie daję już rady. Potrzebuję pomocy. Nie mogę być sama z tym wszystkim.”

Odpisał dopiero rano:

„Porozmawiam z Basią. Może uda się przyjechać na kilka dni.” Ale wiedziałam już wtedy, że to tylko chwilowe rozwiązanie.

Zaczęłam rozważać dom opieki dla mamy. Czułam się potwornie winna nawet myśląc o tym. Przecież obiecałam ojcu przed śmiercią, że zawsze będę się nią opiekować.

Pewnego dnia usiadłyśmy razem przy stole.

– Mamo… czy myślałaś kiedyś o tym, żeby zamieszkać w miejscu, gdzie ktoś mógłby ci pomagać przez całą dobę?

Spojrzała na mnie z wyrzutem.

– Chcesz się mnie pozbyć?

– Nie! Po prostu… boję się, że nie dam rady sama ci pomóc tak jak trzeba.

Milczała długo.

– Wiesz… czasem myślę, że lepiej byłoby umrzeć niż być ciężarem dla własnych dzieci.

Te słowa rozdarły mi serce na pół.

Od tamtej pory nasze rozmowy stały się jeszcze trudniejsze. Mama coraz częściej płakała nocami; ja coraz częściej wychodziłam na długie spacery po ciemnych ulicach Gdyni, próbując zebrać myśli.

Dziś siedzę przy tym samym kuchennym stole co wtedy i patrzę na kubek zimnej herbaty. Mama śpi w pokoju obok; Paweł przyjechał na weekend i pierwszy raz od dawna czuję ulgę – choć wiem, że to tylko chwilowe wytchnienie.

Czasem zastanawiam się: czy można być dobrą córką i jednocześnie chcieć odzyskać własne życie? Czy rodzina zawsze oznacza poświęcenie bez końca? A może czasem trzeba wybaczyć sobie własną słabość i poprosić o pomoc zanim będzie za późno?