Kiedy nasze matki zostały przyjaciółkami: „Przypadkiem wpuściliśmy je do naszych planów. To było jakby ich reaktor wszedł na najwyższe obroty”
– Nie wierzę, że to robimy – szepnęłam do Michała, kiedy wchodziliśmy do „Kawiarni pod Lipą”. Moje serce waliło jak oszalałe, a dłonie miałam mokre od potu. Michał ścisnął moją dłoń pod stolikiem, próbując dodać mi otuchy. Nasze matki już siedziały naprzeciwko siebie, każda z kubkiem kawy i spojrzeniem pełnym podejrzliwości.
– No to mówcie – zaczęła moja mama, pani Teresa, z tym swoim tonem, który zawsze zwiastował kłopoty. – Po co nas tu ściągnęliście?
Michał spojrzał na mnie błagalnie, więc przejęłam inicjatywę:
– Chcemy się pobrać. Szybko. Za dwa miesiące.
Zapadła cisza. Przez chwilę słyszałam tylko stukot filiżanek i szum ekspresu do kawy. Potem obie matki wybuchły jednocześnie:
– Ale jak to?!
– Przecież nic nie jest gotowe!
– Co z weselem?
– Suknia? Sala? Goście?
Ich głosy nakładały się na siebie, tworząc kakofonię pytań i zarzutów. Michał próbował coś powiedzieć, ale został zagłuszony przez moją mamę:
– Ty chyba żartujesz, Aniu! Przecież ślub to nie jest coś, co się robi na szybko! A twoja babcia? Jak ona to zniesie?
Mama Michała, pani Barbara, nie była lepsza:
– Michałku, przecież nawet nie masz porządnego garnituru! I co z obiadem po ślubie? Przecież nie pójdziemy do baru mlecznego!
Patrzyliśmy na siebie z Michałem bezradnie. To miała być nasza decyzja, nasz dzień. Ale wystarczyło kilka minut, by nasze matki przejęły stery. I wtedy stało się coś, czego się nie spodziewałam – zaczęły rozmawiać ze sobą. Najpierw o kwiatach, potem o menu, a na końcu o tym, kogo absolutnie nie można zaprosić.
– Moja kuzynka Zosia zawsze robi afery na weselach – rzuciła moja mama.
– O tak! A ciotka Halina z naszej strony to już w ogóle… – dodała Barbara.
Z każdą minutą ich entuzjazm rósł. Plany zaczęły żyć własnym życiem. Ja i Michał staliśmy się widzami we własnej historii.
Wieczorem w domu próbowałam przekonać mamę, że chcemy skromny ślub. Że nie potrzebujemy wielkiego wesela ani setki gości.
– Aniu, nie rozumiesz! To jedyny taki dzień w życiu! Musisz mieć piękną suknię i zdjęcia z całą rodziną! – mówiła z pasją.
Michał miał podobnie u siebie:
– Synu, nie możesz zawieść rodziny. Wszyscy czekają na ten dzień od lat!
Z dnia na dzień nasze życie zamieniło się w niekończący się festiwal telefonów, spotkań i list gości. Każda decyzja była konsultowana przez nasze matki – teraz już najlepsze przyjaciółki, które codziennie wymieniały się pomysłami przez telefon.
Pewnego wieczoru usiedliśmy z Michałem na ławce w parku.
– To już nie jest nasz ślub – powiedział cicho. – To ich projekt.
Poczułam łzy pod powiekami. Przecież chciałam tylko być szczęśliwa z człowiekiem, którego kocham. A teraz czułam się jak aktorka w przedstawieniu reżyserowanym przez nasze matki.
Wkrótce zaczęły się konflikty. Moja mama chciała tradycyjne oczepiny i disco polo do rana. Mama Michała upierała się przy eleganckim przyjęciu bez alkoholu.
– Teresa, no przecież nie będziemy puszczać tej wiejskiej muzyki! – mówiła Barbara.
– A co ty myślisz, że twoje wykwintne dania ktoś będzie jadł? Ludzie chcą schabowego i bigosu! – ripostowała moja mama.
My z Michałem próbowaliśmy mediować, ale nikt nas nie słuchał. Każda rozmowa kończyła się kłótnią lub obrażaniem się na kilka dni.
W pewnym momencie zaczęłam mieć koszmary o ślubie: widziałam siebie w sukni wybranej przez mamę Michała, tańczącą do disco polo pod czujnym okiem mojej mamy. Budziłam się zlana potem i coraz bardziej przerażona tym, co nadchodzi.
Na dwa tygodnie przed ślubem doszło do kulminacji. Obie matki pokłóciły się o listę gości tak bardzo, że przestały ze sobą rozmawiać. W domu panowała cisza jak przed burzą.
Wtedy pierwszy raz odważyłam się postawić sprawę jasno:
– Mamo, to nasz ślub. Albo zaakceptujesz nasze decyzje, albo nie będzie żadnego wesela.
Michał zrobił to samo u siebie. Było dużo łez, krzyków i trzaskania drzwiami. Ale w końcu nasze matki zrozumiały, że posunęły się za daleko.
Ślub odbył się skromnie – w gronie najbliższych przyjaciół i rodziny. Było dużo śmiechu i wzruszeń. Nasze matki siedziały obok siebie i płakały ze szczęścia.
Dziś patrzę na zdjęcia z tamtego dnia i zastanawiam się: czy można kochać rodzinę i jednocześnie zachować własną niezależność? Czy każda próba postawienia granic musi kończyć się wojną? A może właśnie dzięki tym konfliktom stajemy się silniejsi?
Co wy o tym myślicie? Czy da się pogodzić oczekiwania rodziny z własnymi marzeniami?