Matka, która została sama: Historia Barbary i Tomka
– Tomek! – krzyknęłam przez gwar parku, czując, jak serce podchodzi mi do gardła. Stał tam, po drugiej stronie alejki, z grupą swoich znajomych. Mój syn. Mój jedyny syn. Spojrzał na mnie przelotnie, a potem odwrócił wzrok, jakby mnie nie znał. Jakby byłam dla niego powietrzem.
Zrobiło mi się słabo. Przez chwilę miałam wrażenie, że zaraz upadnę. Ludzie mijali mnie obojętnie, dzieci śmiały się na placu zabaw, a ja stałam w miejscu, w którym świat się dla mnie zatrzymał.
„Może się pomyliłam?” – próbowałam się oszukiwać. Ale nie. To był Tomek. Mój Tomek, którego wychowywałam sama przez siedemnaście lat. Dla którego nie spałam po nocach, pracując na dwie zmiany w szpitalu jako salowa. Dla którego rezygnowałam z nowych butów, żeby on miał podręczniki do szkoły.
Pamiętam ten dzień, kiedy jego ojciec, Andrzej, spakował walizkę i wyszedł bez słowa wyjaśnienia. Zostawił nas z długami i pustką w lodówce. Miałam wtedy dwadzieścia dziewięć lat i poczucie, że świat się zawalił. Ale nie mogłam się poddać – Tomek miał wtedy cztery lata i patrzył na mnie tymi swoimi wielkimi oczami.
– Mamo, dlaczego tata nie wraca? – pytał wieczorami.
– Bo czasem dorośli robią głupie rzeczy – odpowiadałam, starając się nie płakać przy nim.
Przez lata robiłam wszystko, by mu niczego nie brakowało. Chociaż czasem brakowało wszystkiego – pieniędzy, sił, nadziei. Pamiętam zimowe wieczory w naszej kawalerce na Pradze – grzałyśmy się przy kuchence gazowej, bo kaloryfery ledwo zipały. Tomek uczył się przy kuchennym stole, a ja cerowałam jego spodnie.
– Mamo, a czemu nie możemy mieć nowego telewizora jak Bartek z klasy? – zapytał kiedyś.
– Bo mamy siebie – odpowiedziałam wtedy z uśmiechem.
Nie wiedziałam wtedy jeszcze, jak bardzo ta odpowiedź będzie bolała po latach.
Tomek dorastał szybko. Był bystry, ambitny. Dostał się do dobrego liceum na Mokotowie. Byłam z niego dumna – chociaż coraz częściej czułam, że oddala się ode mnie. Zaczęły się pierwsze tajemnice, zamykane drzwi do pokoju, coraz rzadsze rozmowy przy kolacji.
– Mamo, nie musisz już mnie odbierać ze szkoły – powiedział pewnego dnia. – To obciach.
Zabolało mnie to bardziej niż chciałam przyznać. Ale rozumiałam – dorastał. Chciał być samodzielny.
Potem pojawiła się ta dziewczyna – Ola. Ładna, pewna siebie, z bogatej rodziny z Wilanowa. Kiedy pierwszy raz przyszła do nas na obiad, patrzyła na nasz stół przykryty ceratą i stare krzesła z wyraźnym niesmakiem.
– U was tak… skromnie – rzuciła cicho do Tomka.
Udawałam, że nie słyszę. Ale widziałam rumieniec wstydu na twarzy mojego syna.
Od tego czasu Tomek coraz rzadziej wracał do domu. Coraz częściej nocował u Oli albo u jej znajomych. Zaczęły się kłótnie.
– Czemu nie możesz być jak inne matki? – wykrzyczał mi kiedyś w twarz. – Czemu musimy ciągle oszczędzać? Czemu nie możesz znaleźć lepszej pracy?
Zaniemówiłam. Przecież robiłam wszystko, co mogłam…
Kiedy dostał się na studia na Politechnice Warszawskiej, byłam dumna i przerażona jednocześnie. Wiedziałam, że to oznacza jeszcze mniej wspólnego czasu.
– Mamo, przeprowadzam się do akademika – oznajmił pewnego dnia bez emocji.
– Ale… przecież nie mamy pieniędzy na akademik…
– Ola mi pomoże – uciął krótko.
Czułam się wtedy jak piąte koło u wozu. Jakby moje miejsce w jego życiu nagle przestało istnieć.
Próbowałam dzwonić do niego codziennie. Czasem odbierał, czasem nie. Rozmowy były krótkie i chłodne.
– Wszystko dobrze? – pytałam.
– Tak, mamo. Muszę lecieć na zajęcia.
Czułam się coraz bardziej samotna w tej naszej kawalerce na Pradze. Sąsiadka Zosia próbowała mnie pocieszać:
– Dzieci muszą się usamodzielnić, Basia…
Ale ja wiedziałam, że tu chodzi o coś więcej niż samodzielność.
Aż przyszedł ten dzień w parku.
Stałam tam jak słup soli i patrzyłam na Tomka śmiejącego się z kolegami. Widziałam jego spojrzenie – chłodne, obojętne. Jakby chciał powiedzieć: „Nie znam tej kobiety”.
Podeszłam bliżej.
– Tomek…
Spojrzał na mnie z irytacją.
– Proszę pani… chyba pani mnie z kimś myli – powiedział głośno tak, żeby wszyscy słyszeli.
Poczułam jakby ktoś uderzył mnie w twarz.
Odsunęłam się powoli i usiadłam na ławce pod drzewem. Łzy same płynęły mi po policzkach.
„Gdzie popełniłam błąd?” – pytałam siebie w myślach. Przecież zawsze go kochałam nad życie. Czy to naprawdę za mało?
Przez kolejne dni nie mogłam spać ani jeść. W pracy byłam jak robot – sprzątałam sale szpitalne mechanicznie, bezmyślnie układając pościel i myjąc podłogi.
Wieczorami siadałam przy oknie i patrzyłam na światła miasta. Czasem wyobrażałam sobie, że Tomek wraca do domu i mówi:
– Przepraszam cię, mamo…
Ale to były tylko marzenia.
Któregoś dnia zadzwoniła do mnie Ola.
– Pani Barbaro… Tomek nie chce już mieć kontaktu z rodziną – powiedziała chłodno. – Proszę to uszanować.
Nie odpowiedziałam nic. Po prostu odłożyłam słuchawkę i zaczęłam płakać jak dziecko.
Minęły miesiące. Życie toczyło się dalej – praca, zakupy w Biedronce, rozmowy z sąsiadkami o pogodzie i cenach mięsa. Ale wewnątrz czułam pustkę większą niż kiedykolwiek wcześniej.
Czasem spotykałam Tomka przypadkiem na ulicy albo w tramwaju. Zawsze udawał, że mnie nie widzi.
Zastanawiam się teraz każdego dnia: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy miłość matki naprawdę wystarczy? A może są rany w rodzinie, których nie da się już nigdy zagoić?