Między młotem a kowadłem: Moje życie w domu rodziny męża
– Nie rozumiesz, mamo. To nie jest mój dom. Od ośmiu lat czuję się tu jak gość – wyszeptałam do słuchawki, wpatrując się w szare niebo za oknem kuchni. Moje dłonie zanurzone były w zimnej wodzie, a serce ściskał znajomy ból. Po drugiej stronie usłyszałam westchnienie mamy – czułe i bolesne zarazem:
– Mówiłam ci, Zosiu. Życie z rodziną męża to nie bajka. Ale ty zawsze słuchałaś serca.
Serce… Ile razy przeklinałam je za to, że zaprowadziło mnie właśnie tutaj, do starej kamienicy na warszawskiej Pradze. Gdy wychodziłam za Michała, wierzyłam, że miłość pokona wszystko. I przez chwilę tak było. Ale potem umarła jego mama – pani Halina – jedyna osoba, która potrafiła mnie obronić przed kąśliwymi uwagami szwagra Pawła i chłodnym spojrzeniem teścia, pana Edwarda.
Pamiętam dzień pogrzebu Haliny. W mieszkaniu tłoczyli się krewni, zapach lilii mieszał się z aromatem kawy. Michał siedział cicho w kącie, Paweł krążył nerwowo jak zwierzę w klatce, a Edward… Edward już wtedy był jakby nieobecny. Ja czułam się zagubiona – straciłam nie tylko teściową, ale i jedyną sojuszniczkę.
Od tamtej pory wszystko się zmieniło. Dni stały się dłuższe, a cisza w domu – cięższa do zniesienia. Michał coraz więcej czasu spędzał z ojcem w warsztacie samochodowym, wracał tylko na kolację. Paweł nigdy nie znalazł stałej pracy – całe dnie oglądał telewizję lub znikał z kolegami, których nigdy nie poznałam.
Pewnego wieczoru, gdy nakrywałam do stołu, Paweł rzucił przez ramię:
– Ciekawe, ile tu jeszcze wytrzymasz bez mamy, która cię broniła.
Zamarłam z nożem w ręku. Michał milczał, Edward czytał gazetę. Tylko ja stałam nieruchomo, czując jak krew odpływa mi z twarzy.
Tej nocy próbowałam porozmawiać z Michałem:
– Nie dam rady tak dłużej – wyszeptałam, gdy zdejmował koszulę przed snem. – Twoja mama była jedyną osobą, która mnie tu akceptowała.
Westchnął ciężko:
– Zosiu, wszystkim nam jest ciężko. Spróbuj zrozumieć Pawła – on też cierpi.
– A ja? Ja nie cierpię?
Nie odpowiedział. Odwrócił się do ściany, a ja leżałam całą noc bezsennie, wsłuchując się w tykanie starego zegara.
Dni zamieniały się w tygodnie, tygodnie w miesiące. Każda codzienna czynność – gotowanie obiadu, rozwieszanie prania na balkonie, mycie schodów – była pod czujnym okiem lub wśród milczących osądów.
Pewnego zimowego popołudnia sprzątałam pokój gościnny i pod łóżkiem znalazłam pudełko starych listów. Wszystkie były adresowane do Haliny – listy miłosne od Edwarda z początków ich małżeństwa. Przeczytałam je jednym tchem, łzy płynęły mi po policzkach. Było w nich tyle czułości, której nigdy nie widziałam między nimi przez ostatnie lata.
Wieczorem zebrałam się na odwagę:
– Znalazłam pańskie listy do Haliny… Były piękne.
Edward spojrzał na mnie po raz pierwszy od miesięcy:
– Kiedyś byliśmy inni. Życie nas zmienia.
– Można wrócić do tego, co było?
Pokręcił głową:
– Już nie wiem.
Tymczasem Paweł stawał się coraz bardziej wrogi. Pewnego wieczoru wybuchnął na mnie za to, że wyrzuciłam jego stare gazety bez pytania. Michał zareagował dopiero wtedy, gdy Paweł zaczął mnie wyzywać:
– Dość! To też jej dom!
Paweł prychnął:
– Jej dom? Ten dom zawsze będzie należał do Kowalskich!
Zamknęłam się w łazience i płakałam długo. Zadzwoniłam do mamy:
– Nie wytrzymam już dłużej.
Odpowiedziała tylko:
– Wróć do domu, Zosiu. Tu zawsze znajdzie się dla ciebie miejsce.
Ale nie chciałam się poddać. Jeszcze nie.
Zaczęłam szukać pracy jako korepetytorka polskiego dla cudzoziemców. Każdego ranka wychodziłam wcześnie do rodziny ukraińskiej mieszkającej niedaleko ronda Wiatraczna. Tam czułam się potrzebna i szanowana. Tam nikt mnie nie oceniał za sposób nakrywania stołu czy akcent.
Pewnego dnia Michał zapytał:
– Czemu wychodzisz tak wcześnie? Nie wystarcza ci bycie tutaj?
Spojrzałam mu prosto w oczy:
– Tu nie jestem szczęśliwa.
Zmroziło go:
– To idź sobie.
Te słowa bolały bardziej niż wszystko inne.
Całą noc rozmyślałam o swoich wyborach i o słowach mamy: „Życie z rodziną męża to nie bajka.” Ale ja wierzyłam w miłość i w to, że razem można wszystko zbudować.
Następnego dnia spakowałam walizkę i pojechałam do mamy na kilka dni. Przyjęła mnie bez pytań – tylko mocno przytuliła.
Po tygodniu Michał przyszedł po mnie. Był zmęczony i miał czerwone oczy:
– Wróć do domu – powiedział cicho.
– Do jakiego domu? – zapytałam.
Usiadł obok mnie na kanapie:
– Nie wiem już, czym jest dom bez ciebie.
Rozmawialiśmy całą noc. Powiedziałam mu wszystko: o samotności, o poczuciu obcości i ciągłym zmęczeniu walką o swoje miejsce.
– Nie zmienię ojca ani Pawła – przyznał Michał. – Ale mogę zmienić siebie dla ciebie.
Wróciliśmy razem do starej kamienicy Kowalskich. Ale tym razem wiedzieliśmy: to tylko na chwilę. Zaczęliśmy szukać własnego mieszkania.
Nie było łatwo przekonać Edwarda i Pawła. Krzyczeli, obrażali mnie. Edward zarzucał mi rozbijanie rodziny; Paweł nazwał mnie niszczycielką domów.
Ale Michał stanął po mojej stronie:
– Chcę być szczęśliwy z żoną. Nie mogę całe życie żyć w cieniu rodziców.
Po miesiącach kłótni i łez znaleźliśmy małe mieszkanie na Grochowie. W dzień przeprowadzki lało jak z cebra; gdy pakowaliśmy ostatnie pudła do samochodu, zobaczyłam Edwarda stojącego w oknie – patrzył na nas bez słowa.
Pierwszą noc w nowym mieszkaniu przepłakałam – ale to były inne łzy: łzy strachu i nadziei zarazem.
Minął już prawie rok od tamtego dnia. Czasem odwiedzam starą kamienicę; relacje są nadal napięte, ale przynajmniej wiem już kim jestem i czego chcę od życia.
Czasem zastanawiam się: czy powinnam była słuchać mamy od początku? A może każda kobieta musi sama znaleźć swoją drogę między miłością a godnością?
A wy? Czy musieliście kiedyś wybierać między głosem serca a radami rodziny?