Mieszkanie, które przestało być domem: gdy matka zamieniła je w pole bitwy

— Nie, nie jest w porządku — głos Marty drżał, łamał się na końcach słów. Przez chwilę nie mogłam uwierzyć, że to naprawdę się dzieje. Siedziałam przy kuchennym stole, z kubkiem zimnej już kawy, a świat wokół mnie nagle zwolnił. — Wykopali nas. Nie mamy gdzie iść.

W tej jednej chwili wszystko się zmieniło. Mój dom, moje mieszkanie na warszawskim Mokotowie, które przez lata było moją twierdzą i schronieniem, nagle stało się miejscem, którego bałam się najbardziej. Marta była moją młodszą siostrą. Zawsze była tą silniejszą z nas dwóch, a teraz jej głos brzmiał jak echo mojego własnego strachu sprzed lat.

— Mama… — zaczęła, ale urwała. Wiedziałam już wszystko. Mama znów zrobiła awanturę. Tym razem posunęła się za daleko.

Zawsze była trudna. Odkąd pamiętam, jej nastrój był jak pogoda w kwietniu — nieprzewidywalny, kapryśny, czasem groźny. Potrafiła być czuła i opiekuńcza, a za chwilę zamieniała się w kogoś obcego: krzyczała, trzaskała drzwiami, rzucała przedmiotami. Tata wytrzymał tylko do mojego osiemnastego roku życia. Potem wyprowadził się do innego miasta i kontaktował się z nami coraz rzadziej.

— Przyjedź do mnie — powiedziałam Marcie automatycznie. — Zaraz wracam z pracy.

Zamknęłam laptopa i przez chwilę siedziałam w ciszy. Próbowałam sobie przypomnieć ostatni raz, kiedy czułam się w tym mieszkaniu naprawdę bezpieczna. Może wtedy, gdy miałam dziesięć lat i mama piekła szarlotkę na moje urodziny? Ale nawet wtedy pamiętam jej spięte ramiona i cichy płacz w łazience.

Kiedy wróciłam do domu, Marta siedziała na mojej kanapie ze spuchniętymi oczami. Obok niej stała walizka i reklamówka z ubraniami.

— Co się stało? — zapytałam cicho.

— Pokłóciłyśmy się o pieniądze — odpowiedziała Marta, patrząc w podłogę. — Powiedziała, że jestem pasożytem i że mam się wynosić. Wyrzuciła moje rzeczy przez balkon.

Poczułam znajome ukłucie w żołądku. To nie był pierwszy raz. Mama zawsze miała problem z pieniędzmi — a raczej z tym, że nigdy ich nie miała tyle, ile chciała. Odkąd tata odszedł, wszystko było na naszej głowie: rachunki, zakupy, szkoła Marty. Mama pracowała w sklepie spożywczym na dwie zmiany i wiecznie była zmęczona.

— Zadzwoniłaś do taty? — zapytałam.

Marta pokręciła głową.

— On ma nową rodzinę. Nie chcę mu przeszkadzać.

Usiadłam obok niej i objęłam ją ramieniem. Przez chwilę siedziałyśmy w ciszy, słuchając odgłosów miasta za oknem.

— Może powinnam była wcześniej się wyprowadzić — powiedziała nagle Marta. — Może wtedy mama by się uspokoiła.

— To nie twoja wina — odpowiedziałam stanowczo. — Ona zawsze znajdzie powód do kłótni.

Wiedziałam to aż za dobrze. Przez lata próbowałam być idealną córką: dobre oceny, pomoc w domu, żadnych problemów w szkole. Ale to nigdy nie wystarczało. Mama zawsze znajdowała coś, czego mogła się przyczepić: „Dlaczego nie umyłaś naczyń?”, „Czemu tak późno wracasz?”, „Znowu wydałaś pieniądze na głupoty?”.

Wieczorem zadzwoniła mama. Nie odebrałam. Po chwili przyszła wiadomość: „Wróć do domu natychmiast albo możesz zapomnieć o spadku po babci”.

Przez chwilę miałam ochotę rzucić telefonem o ścianę. Wiedziałam jednak, że to tylko kolejna próba manipulacji. Mama zawsze używała pieniędzy jako broni.

— Co teraz zrobimy? — zapytała Marta cicho.

— Zostaniesz u mnie tak długo, jak będzie trzeba — odpowiedziałam bez wahania.

Ale wiedziałam, że to nie jest rozwiązanie na dłuższą metę. Moje mieszkanie było małe: jeden pokój z aneksem kuchennym i łazienką wielkości szafy. Pracowałam jako graficzka na pół etatu i ledwo wiązałam koniec z końcem.

Przez kolejne dni próbowałyśmy znaleźć jakieś wyjście z sytuacji. Marta szukała pracy, ja brałam dodatkowe zlecenia. Mama dzwoniła codziennie — raz płakała i błagała o powrót, innym razem groziła policją lub sądem rodzinnym.

Pewnego wieczoru przyszła pod moje mieszkanie. Stała pod klatką i krzyczała przez domofon:

— Oddaj mi moją córkę! Ty zawsze byłaś przeciwko mnie! To przez ciebie wszystko się rozpadło!

Sąsiedzi patrzyli przez okna, ktoś zadzwonił po ochronę osiedla. Marta schowała się w łazience i płakała.

Po tej nocy wiedziałam już, że musimy coś zmienić. Nie mogłyśmy żyć w ciągłym strachu przed kolejną awanturą.

Zadzwoniłam do taty. Odebrał po kilku sygnałach.

— Cześć… — zaczęłam niepewnie.

— Wiem już wszystko — przerwał mi cicho. — Twoja mama dzwoniła też do mnie.

Przez chwilę milczeliśmy oboje.

— Możecie przyjechać do mnie na jakiś czas — powiedział w końcu. — Moja żona nie będzie zachwycona, ale damy radę.

Nie chciałam wracać do przeszłości ani prosić o pomoc kogoś, kto nas zostawił. Ale nie miałam wyboru.

Spakowałyśmy rzeczy Marty do starej torby podróżnej i pojechałyśmy pociągiem do Poznania.

Tata przywitał nas na dworcu z wymuszonym uśmiechem. Jego nowa żona patrzyła na nas chłodno spod okularów przeciwsłonecznych.

Pierwsze dni były niezręczne. Marta spała na rozkładanej kanapie w salonie, ja dostałam materac w gabinecie taty. Nowa żona taty gotowała obiady dla siebie i dzieci, dla nas zostawiała tylko resztki.

— Może powinnyśmy wrócić do Warszawy? — szepnęła Marta pewnej nocy.

— Nie mamy dokąd wracać — odpowiedziałam gorzko.

Czułam się jak intruz we własnej rodzinie. Tata był miły, ale ciągle zajęty pracą lub nowymi dziećmi. My byłyśmy tylko problemem do rozwiązania.

Po miesiącu znalazłyśmy pokój do wynajęcia na obrzeżach miasta. Było ciasno i zimno, ale przynajmniej nikt na nas nie krzyczał.

Czasem dzwoniłam do mamy. Raz była spokojna i przepraszała za wszystko; innym razem wyzywała mnie od najgorszych i groziła sądem o alimenty za Martę.

Dziś minął rok od tamtego popołudnia, kiedy zadzwoniła Marta. Nasze życie jest inne niż kiedyś: trudniejsze, ale spokojniejsze. Czasem zastanawiam się, czy dom to miejsce czy ludzie? Czy można jeszcze odbudować rodzinne więzi po tylu ranach?

Może dom to nie cztery ściany ani adres zameldowania… Może dom to po prostu miejsce, gdzie nikt nie musi bać się drugiego człowieka.