Miłość, która nie wytrzymała próby: Rozwód po dwudziestu latach przez chorą teściową
– Nie wierzę, że to mówisz, Anka! – głos Marka drżał z gniewu i rozczarowania. – Po tylu latach… po tym wszystkim, co razem przeszliśmy… Ty po prostu się poddajesz?
Patrzyłam na niego przez łzy. W kuchni unosił się zapach przypalonej zupy, a za oknem szarzał listopadowy wieczór. Czułam się jak w pułapce. – Marek, ja już nie daję rady. Twoja mama… Ona mnie nienawidzi. Wyzywa mnie, rzuca rzeczami, ostatnio próbowała mnie uderzyć. Ja się jej boję! – głos mi się załamał.
Marek odwrócił się gwałtownie i uderzył pięścią w stół. – To moja matka! Ona nie ma nikogo poza nami! Jak możesz być taka bezduszna?
Zacisnęłam dłonie na kubku z herbatą, próbując się nie rozpłakać. Ile razy już to przerabialiśmy? Ile razy tłumaczyłam mu, że jego matka potrzebuje profesjonalnej opieki? Że ja nie jestem pielęgniarką ani terapeutką? Że mam własne granice? Ale dla Marka to zawsze było za mało.
Pamiętam dzień, kiedy pierwszy raz zobaczyłam panią Halinę. Była wtedy jeszcze pogodną kobietą, choć już trochę zamkniętą w sobie. Marek ostrzegał mnie: „Mama jest trudna, ale jak ją poznasz, zobaczysz, że ma dobre serce”. Przez lata próbowałam je znaleźć. Ale z każdym rokiem było coraz gorzej. Najpierw zapominała o drobiazgach, potem zaczęła oskarżać mnie o kradzież pieniędzy, a w końcu przestała mnie poznawać.
– Może powinniśmy porozmawiać z lekarzem… – próbowałam delikatnie.
– Nie! – Marek był nieugięty. – Mama nie pójdzie do żadnego domu starców! Obiecałem jej to ojcu na łożu śmierci.
Wiedziałam, że nie wygram z tym argumentem. Ale ile można żyć w ciągłym napięciu? Ile można znosić upokorzenia? Nasza córka, Ola, już dawno wyprowadziła się do Wrocławia. Rzadko dzwoniła. „Mamo, ja bym zwariowała na twoim miejscu” – mówiła mi ostatnio przez telefon.
Z czasem zaczęłam mieć problemy ze snem. Budziłam się zlękniona, słysząc krzyki pani Haliny w nocy. Czasem miałam wrażenie, że sama zaczynam tracić rozum. Zaczęłam unikać znajomych, bo wstydziłam się przyznać, że nie radzę sobie z własnym życiem.
Pewnego dnia wróciłam z pracy i zobaczyłam, jak pani Halina stoi na środku kuchni z nożem w ręku. Krzyczała coś niezrozumiałego. Próbowałam ją uspokoić, ale wtedy rzuciła się na mnie. Uratował mnie tylko refleks i to, że Marek akurat wrócił do domu.
– To był przypadek – tłumaczył potem. – Mama nie wie, co robi.
Ale ja wiedziałam jedno: to już przekroczyło wszelkie granice.
– Marek, ja nie mogę tak dalej żyć – powiedziałam mu tydzień później. – Albo twoja mama trafi do ośrodka, albo ja się wyprowadzam.
Patrzył na mnie długo w milczeniu. Widziałam w jego oczach żal i gniew.
– Zawiodłaś mnie – powiedział cicho. – Myślałem, że jesteśmy rodziną.
Nie odpowiedziałam. Bo czy rodzina to znaczy poświęcić siebie do końca? Czy muszę rezygnować ze swojego zdrowia psychicznego tylko dlatego, że ktoś tego ode mnie oczekuje?
Przez kolejne dni Marek prawie się do mnie nie odzywał. Spał na kanapie w salonie. Pani Halina coraz częściej miała napady agresji. Ja coraz częściej płakałam po nocach.
W końcu przyszedł ten dzień.
– Skoro nie chcesz być częścią mojej rodziny, to nie mamy już o czym rozmawiać – powiedział Marek zimnym tonem. – Chcę rozwodu.
Poczułam się tak, jakby ktoś wyrwał mi serce z piersi. Dwadzieścia lat razem… Wszystko na nic?
Ola przyjechała dopiero po tygodniu. Weszła do mieszkania i od razu zobaczyła walizki stojące w przedpokoju.
– Mamo… co tu się dzieje?
Opowiedziałam jej wszystko przez łzy. Przytuliła mnie mocno.
– To nie twoja wina – powiedziała stanowczo. – Tata zawsze był ślepy na potrzeby innych.
Ale ja czułam się winna. Może powinnam była bardziej się postarać? Może powinnam była wytrzymać jeszcze trochę?
Rozwód przebiegł szybko i bez większych emocji ze strony Marka. Dla niego decyzja była oczywista. Dla mnie – końcem świata.
Przez pierwsze miesiące po rozstaniu czułam pustkę i żal. Nie mogłam spać w nowym mieszkaniu. Każdy dźwięk przypominał mi o dawnym życiu. Czasem łapałam się na tym, że słyszę głos pani Haliny w głowie.
Ola odwiedzała mnie częściej niż wcześniej. Próbowała mnie pocieszać.
– Mamo, teraz możesz żyć dla siebie – mówiła.
Ale czy naprawdę potrafię? Czy po tylu latach poświęcania się dla innych umiem jeszcze myśleć o sobie?
Czasem spotykam Marka na mieście. Jest zmęczony, poszarzały. Słyszałam od wspólnych znajomych, że musiał oddać mamę do ośrodka po kilku miesiącach samodzielnej opieki.
Czy to znaczy, że miałam rację? Czy mogę sobie wybaczyć?
Patrzę teraz na swoje odbicie w lustrze i pytam: czy naprawdę można wymagać od drugiego człowieka rezygnacji z siebie? Czy miłość polega na całkowitym poświęceniu? A może czasem trzeba umieć powiedzieć „dość”? Co wy byście zrobili na moim miejscu?