Minuta spóźnienia – dzień bez obiadu: Życie pod jednym dachem z teściową
– Znowu się spóźniłaś, Marto. Zegar nie czeka na nikogo! – głos teściowej przeszył powietrze niczym ostrze. Stałam w progu kuchni, jeszcze z mokrymi włosami po szybkim prysznicu, ale już wiedziałam, że śniadanie przepadło. Na stole leżał pusty talerz, a obok niego zegarek, który zawsze odmierzał czas z niemal wojskową precyzją.
Przeprowadziłam się do domu mojej teściowej, Bożeny, razem z mężem Pawłem po tym, jak straciliśmy pracę i nie było nas stać na własne mieszkanie. Myślałam wtedy, że to tylko na chwilę, że jakoś się dogadamy. Ale już pierwszego dnia zrozumiałam, że tu rządzą inne zasady. Bożena miała harmonogram na wszystko: pobudka o szóstej trzydzieści, śniadanie o siódmej, prysznic od siódmej trzydzieści do siódmej czterdzieści pięć – każdy miał wyznaczone dziesięć minut. Jeśli ktoś się spóźnił, drzwi do łazienki były zamykane na klucz.
Pamiętam pierwszy poranek. Obudziłam się kilka minut po szóstej trzydzieści i usłyszałam już stukot naczyń w kuchni. Zeszłam na dół, a Bożena spojrzała na mnie spod okularów:
– Śniadanie jest o siódmej. Nie wcześniej, nie później. Jeśli nie zdążysz, musisz poczekać do obiadu.
Myślałam, że żartuje. Ale kiedy pewnego dnia zeszłam na śniadanie o 7:05, zobaczyłam tylko puste miejsce przy stole i usłyszałam:
– Zasady są dla wszystkich takie same.
Paweł próbował mnie pocieszać:
– Mama zawsze taka była. Ja już się przyzwyczaiłem.
Ale ja nie mogłam się przyzwyczaić. Każdego dnia czułam się coraz bardziej jak intruz we własnym życiu. Nawet prysznic był luksusem – jeśli nie zdążyłam w swoim okienku czasowym, musiałam czekać do wieczora. Bożena tłumaczyła to oszczędnością wody i porządkiem w domu.
Najgorsze były niedziele. Wtedy cała rodzina zbierała się na obiad – przychodziła siostra Pawła z mężem i dziećmi. Bożena rozdzielała obowiązki: kto kroi warzywa, kto nakrywa do stołu, kto sprząta po posiłku. Wszystko według listy zapisanej na kartce przyklejonej do lodówki. Kiedy raz zapomniałam o swoim zadaniu i nie przyniosłam kompotu na czas, Bożena powiedziała przy wszystkich:
– Marta chyba nie rozumie, jak ważny jest porządek w domu.
Poczułam się upokorzona. Paweł milczał, patrzył gdzieś w bok. Po obiedzie zamknęłam się w pokoju i płakałam. Zastanawiałam się, czy to ja jestem problemem? Czy może to dom Bożeny jest jakimś dziwnym światem, do którego nigdy nie będę pasować?
Z czasem zaczęłam buntować się po cichu. Wstawałam wcześniej niż wszyscy, żeby choć chwilę pobyć sama w kuchni. Czasem udawało mi się ukraść kilka minut pod prysznicem poza wyznaczonym czasem – wtedy serce waliło mi jak młotem, bo wiedziałam, że jeśli Bożena zauważy, znów będę musiała tłumaczyć się jak dziecko.
Najbardziej bolało mnie to, że Paweł wydawał się ślepy na moje cierpienie. Kiedy próbowałam z nim rozmawiać:
– Kochanie, ja już nie wytrzymuję tej presji…
– Przesadzasz – odpowiadał zmęczonym głosem. – Mama po prostu lubi porządek.
Ale to nie był zwykły porządek. To była kontrola nad każdym aspektem naszego życia. Nawet nasze wieczory były zaplanowane: kolacja o dziewiętnastej trzydzieści, potem wspólne oglądanie wiadomości – kto nie chciał oglądać, musiał siedzieć cicho w swoim pokoju.
Pewnego dnia przyszła moja mama w odwiedziny. Zobaczyła mnie bladą i spiętą.
– Co się z tobą dzieje? – zapytała cicho.
Nie chciałam jej martwić, ale łzy same napłynęły mi do oczu.
– Mamo… ja tu nie jestem sobą.
Po tej rozmowie zaczęłam szukać pracy jeszcze intensywniej. Każda rozmowa kwalifikacyjna była dla mnie nadzieją na ucieczkę z tego domu. Ale miesiące mijały, a ja ciągle słyszałam „odezwiemy się”.
W końcu nadszedł dzień przesilenia. Spóźniłam się na obiad – miałam rozmowę telefoniczną w sprawie pracy i nie mogłam jej przerwać. Kiedy zeszłam do kuchni, Bożena stała przy stole z założonymi rękami.
– Obiad był o trzynastej. Teraz jest trzynasta piętnaście.
– Przepraszam… miałam ważny telefon…
– W tym domu każdy ma obowiązki i szanuje czas innych!
Nie wytrzymałam.
– A co z moim czasem? Czy ktoś tu szanuje mnie?
Zapadła cisza. Paweł patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami. Bożena zacisnęła usta.
– Jeśli ci się nie podoba…
– Wiem – przerwałam jej drżącym głosem – powinnam się wyprowadzić.
Tej nocy długo nie spałam. Paweł próbował mnie przekonać, żebyśmy jeszcze poczekali z decyzją o wyprowadzce.
– Gdzie pójdziemy? Nie mamy pieniędzy…
Ale ja już wiedziałam, że dłużej tu nie wytrzymam.
Kilka tygodni później znalazłam pracę w kawiarni na drugim końcu miasta. Wynajęliśmy małą kawalerkę – ciasną i skromną, ale naszą własną. Pierwszego ranka obudziłam się bez budzika i poczułam ulgę tak wielką, że aż popłakałam się ze szczęścia.
Czasem myślę o Bożenie i jej zegarku stojącym na kuchennym stole. Zastanawiam się, czy ona naprawdę wierzyła, że kontrolując każdą minutę naszego życia daje nam coś dobrego? Czy może sama bała się chaosu i samotności?
Czy można być szczęśliwym w domu, gdzie każda sekunda jest policzona? A może prawdziwy dom to miejsce, gdzie można być sobą – nawet jeśli czasem spóźnisz się na śniadanie?