Most, który dzieli życie – historia Eleonory Nowak
— Eleonoro, kawa — powiedziała cicho pielęgniarka Marta, stawiając przede mną parującą filiżankę. Jej głos ledwo przebijał się przez szum wentylatorów i ciche rozmowy na dyżurce. Była trzecia nad ranem, a ja właśnie kończyłam wpis do dokumentacji po operacji, która trwała prawie pięć godzin. Pacjent – młody chłopak, może dwadzieścia dwa lata – zderzył się czołowo z SUV-em na skrzyżowaniu przy Marszałkowskiej. Jego matka czekała pod salą operacyjną, ściskając w dłoniach różaniec i powtarzając szeptem: „Proszę, niech pani go uratuje…”.
Wciąż miałam przed oczami jej twarz, kiedy wychodziłam z bloku operacyjnego. Była blada, oczy czerwone od płaczu. „Zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy” — powiedziałam jej wtedy, a ona tylko skinęła głową i osunęła się na krzesło. W takich chwilach nienawidzę swojego zawodu. Nie dlatego, że jest ciężki fizycznie czy psychicznie — choć jest — ale dlatego, że czasem nie wystarcza nawet najlepsza wiedza i umiejętności. Czasem życie wymyka się spod kontroli.
Zamknęłam oczy i przez chwilę pozwoliłam sobie na słabość. W głowie słyszałam głos mojego ojca: „Lekarz nie może się rozklejać, Eleonoro. Ludzie liczą na ciebie”. On sam był chirurgiem, legendą w naszym szpitalu. Zawsze powtarzał, że emocje trzeba zostawiać za drzwiami sali operacyjnej. Ale ja nie potrafię. Każdy pacjent to dla mnie czyjś syn, córka, matka…
Telefon zadzwonił nagle, rozrywając ciszę. Dyspozytorka pogotowia mówiła szybko: „Most Gdański. Dziewczyna stoi po drugiej stronie barierki. Wygląda na to, że chce skoczyć”.
Wybiegłam z dyżurki razem z Martą. Po drodze do karetki próbowałam zebrać myśli. Przez okno widziałam światła miasta odbijające się w Wiśle. Warszawa nigdy nie śpi — pomyślałam gorzko.
Na moście było już kilku policjantów i strażaków. Dziewczyna stała bokiem do nas, trzymając się cienkiej metalowej barierki. Miała może siedemnaście lat, długie ciemne włosy rozwiewał wiatr. Jej ramiona drżały, a w oczach odbijał się strach i rozpacz.
— Proszę pani — odezwał się jeden z policjantów — proszę wrócić na chodnik. Możemy porozmawiać?
Dziewczyna nie odpowiadała. Patrzyła w dół na czarną wodę. Przez chwilę miałam wrażenie, że zaraz puści barierkę.
— Pozwólcie mi spróbować — powiedziałam cicho do policjanta.
Podeszłam powoli, starając się nie robić gwałtownych ruchów.
— Jak masz na imię? — zapytałam łagodnie.
Milczała przez długą chwilę.
— Zosia — wyszeptała w końcu.
— Zosiu, jestem Eleonora. Jestem lekarzem. Chciałabym ci pomóc.
— Nikt mi nie pomoże — odpowiedziała drżącym głosem. — Wszystko już straciłam.
— Co się stało? — zapytałam cicho, czując jak serce bije mi coraz szybciej.
— Mama mnie nienawidzi… Tata odszedł… W szkole wszyscy się ze mnie śmieją… Nie mam po co żyć.
Poczułam znajome ukłucie bólu w piersi. Przypomniałam sobie własne liceum i ojca, który nigdy nie miał dla mnie czasu, bo zawsze był w pracy. Przypomniałam sobie samotność i łzy ukrywane pod poduszką.
— Wiem, że teraz wydaje ci się, że jesteś sama — powiedziałam cicho — ale to nieprawda. Ja też kiedyś tak myślałam. I wiesz co? Przetrwałam. Ty też możesz.
Zosia spojrzała na mnie nieufnie.
— Skąd możesz wiedzieć?
— Bo byłam na twoim miejscu — odpowiedziałam szczerze. — Też czułam się niewidzialna dla wszystkich wokół. Ale potem spotkałam ludzi, którzy mi pomogli. I sama zaczęłam pomagać innym.
Przez chwilę milczałyśmy obie. Wiatr szarpał moim fartuchem lekarskim.
— Zosiu, jeśli teraz puścisz barierkę… już nigdy nie zobaczysz, jak to jest być szczęśliwą. A jeśli zejdziesz z mostu… możemy razem poszukać rozwiązania.
Dziewczyna zaczęła płakać. Policjant zrobił krok do przodu, ale powstrzymałam go gestem.
— Proszę… pozwól mi ci pomóc — powiedziałam jeszcze raz.
Zosia zawahała się przez sekundę, potem powoli przesunęła nogę przez barierkę i osunęła się w moje ramiona. Była lekka jak piórko i cała drżała.
Policjanci odprowadzili ją do radiowozu, a ja zostałam na moście jeszcze przez chwilę, patrząc na ciemną wodę pod sobą.
Kiedy wróciłam do szpitala, Marta spojrzała na mnie pytająco.
— Udało się?
Skinęłam głową i usiadłam ciężko na krześle.
— Czasem wystarczy jedno słowo… jedna rozmowa… żeby uratować komuś życie — powiedziałam cicho.
Przez resztę nocy nie mogłam zasnąć. Myślałam o Zosi i o chłopaku z wypadku, który leżał teraz na intensywnej terapii między życiem a śmiercią. Myślałam o swojej rodzinie: o ojcu, który nigdy nie potrafił okazać mi czułości; o matce, która zawsze była gdzieś obok, ale nigdy naprawdę przy mnie; o własnych błędach i żalach.
Nad ranem zadzwonił telefon: „Pacjent z wypadku odzyskał przytomność” — usłyszałam w słuchawce głos pielęgniarki.
Uśmiechnęłam się przez łzy ulgi.
Czasem życie daje nam drugą szansę — pomyślałam. Ale czy potrafimy ją wykorzystać? Czy umiemy wybaczyć sobie i innym? Może właśnie to jest najtrudniejsze…