Na krawędzi światła: Historia polskiego chłopaka, który nie chciał się poddać

– Mamo, błagam, nie mów tacie! – wyszeptałem, ściskając w dłoni wyniki badań, które właśnie wręczyła mi lekarka na szpitalnym korytarzu. Czułem, jak pot spływa mi po plecach, a serce wali jak oszalałe. Mama patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami, jej twarz była blada jak ściana, a w kącikach oczu błyszczały łzy. Skinęła głową, ale wiedziałem, że długo nie wytrzyma z tym ciężarem. Diagnoza: autoimmunologiczne zapalenie wątroby. Rzadkie, podstępne świństwo, o którym do tej pory słyszałem tylko w telewizji śniadaniowej. Miałem siedemnaście lat i za dwa miesiące miałem zdawać maturę.

Wróciliśmy do domu tramwajem. Mama milczała całą drogę, a ja patrzyłem przez brudną szybę na szare ulice Warszawy. W głowie miałem mętlik – czy umrę? Czy będę musiał rzucić szkołę? Co powiem znajomym? Gdy tylko przekroczyliśmy próg mieszkania na Bródnie, mama zniknęła w kuchni. Słyszałem, jak dzwoni do taty.

Wieczorem tata wrócił wcześniej niż zwykle. Wszedł do mojego pokoju bez pukania. – Co to za cyrk? – rzucił oschle. – Chory jesteś? A może znowu coś wymyślasz, żeby nie chodzić do szkoły? – Tata nigdy nie wierzył w choroby. Dla niego wszystko dało się rozwiązać „męską rozmową” albo „porządnym obiadem”. Mama próbowała go uspokoić, ale tylko ją odepchnął. – Gdybyś nie siedział tyle przy komputerze i nie żarł tych chipsów, to byś był zdrowy! – krzyczał. Moja młodsza siostra, Lena, stała w drzwiach i patrzyła na mnie wielkimi oczami. Czułem się jak oskarżony na sali sądowej.

W szkole też nie było lepiej. Najpierw wszyscy mnie żałowali, potem zaczęli się ode mnie odsuwać. – Michał, to prawda, że masz coś zakaźnego? – zapytał kiedyś Bartek na przerwie. – Nie – odpowiedziałem cicho – ale i tak wszyscy traktowali mnie jak trędowatego. Nauczyciele patrzyli na mnie z litością albo z rezygnacją – jakby już wiedzieli, że nie dam rady.

Leczenie było koszmarem. Cotygodniowe wizyty w szpitalu na Banacha, sterydy, które sprawiały, że puchłem i miałem huśtawki nastrojów. Mama zawsze była ze mną – trzymała mnie za rękę podczas pobierania krwi i kupowała mi ulubione drożdżówki w szpitalnym bufecie. Tata nigdy nie przyszedł ani razu. Udawał, że nic się nie dzieje – zamykał się w garażu i majstrował przy swoim starym maluchu.

Pewnej nocy usłyszałem przez drzwi kuchni rozmowę rodziców:
– Nie dam już rady, Andrzej! – płakała mama.
– Przesadzasz. Michał jest młody, da sobie radę – burknął tata.
– On umiera w środku! Ty tego nie widzisz?
Zacisnąłem pięści pod kołdrą. Chciałem krzyczeć, że żyję, że walczę każdego dnia – ale nie miałem siły.

Matura była dla mnie jak Mount Everest. Lekarze radzili mi odpuścić, ale ja wiedziałem: jeśli teraz się poddam, już nigdy nie będę sobą. Uczyłem się nocami, kiedy ból brzucha pozwalał mi choć trochę się skupić. Lena codziennie zostawiała mi na biurku karteczki: „Dasz radę!” albo „Jestem z Ciebie dumna!”. To one trzymały mnie przy życiu.

W dniu matury tata nawet nie powiedział „powodzenia”. Mama i Lena przyszły pod szkołę; mama ściskała moją dłoń tak mocno, że aż bolało. Kiedy ogłosili wyniki i okazało się, że zdałem najlepiej z polskiego i historii w całej klasie, mama rozpłakała się ze szczęścia. Lena rzuciła mi się na szyję.

Dostałem się na Uniwersytet Warszawski na filologię polską. Nowe życie – nowi ludzie, nowe wyzwania. Choroba jednak nie odpuszczała. Były dni, kiedy ledwo zwlekałem się z łóżka; innym razem czułem się silny jak nigdy wcześniej. Na uczelni poznałem Olgę – dziewczynę po przeszczepie nerki. Szybko zostaliśmy przyjaciółmi; ona jedyna rozumiała moje lęki i frustracje.

Pewnego wieczoru spacerowaliśmy po Starym Mieście.
– Boisz się czasem, że zabraknie Ci siły? – zapytała cicho.
– Codziennie się boję – przyznałem.
– Ale mimo to idziesz dalej – uśmiechnęła się lekko.

Z tatą rozmawiałem coraz rzadziej. Czasem dzwonił:
– Jak tam?
– Dobrze – odpowiadałem automatycznie.
Mama robiła wszystko, bym czuł się potrzebny: gotowała moje ulubione zupy i pilnowała leków.

Na ostatnim roku studiów zgłosiłem się na praktyki do wydawnictwa w centrum Warszawy. Byłem pewien, że nikt mnie nie przyjmie – kto by chciał chorego chłopaka? Olga przekonywała mnie tygodniami:
– Spróbuj! Najwyżej odmówią.
Wysłałem CV i… dostałem odpowiedź: „Zapraszamy!”

Pierwszego dnia pracy zadzwonił tata.
– Mama mówiła… Gratuluję – powiedział cicho.
– Dzięki – odpowiedziałem zaskoczony.
– Jestem z Ciebie dumny – dodał szybko i odłożył słuchawkę.
To były pierwsze takie słowa w moim życiu.

Dziś siedzę na ławce nad Wisłą z książką w ręku – książką, którą sam redagowałem. Patrzę na ludzi wokół: każdy niesie swój krzyż. Mój jest niewidoczny – ale może właśnie dlatego nauczyłem się naprawdę żyć.

Ile osób codziennie walczy w ciszy o swoje życie? Czy kiedykolwiek nauczymy się akceptować siebie nawzajem – ze wszystkimi słabościami i bliznami?