Nagle stałam się obca: Historia matki, która po rozwodzie syna straciła kontakt z ukochaną synową i wnukami

– Mamo, proszę cię, nie mieszaj się w to – głos Bartka drżał, a ja czułam, jak narasta we mnie bezsilność. Stałam w kuchni, ściskając kubek z herbatą tak mocno, że aż bolały mnie palce. Za ścianą Ewa pakowała rzeczy dzieci do plecaka. Ich ciche szepty i stłumione łkanie Hani rozdzierały mi serce.

Jeszcze kilka miesięcy temu byliśmy rodziną. Wspólne obiady w niedzielę, śmiech dzieci biegających po ogrodzie, rozmowy z Ewą przy kawie o wszystkim i o niczym. Od razu ją polubiłam – była ciepła, otwarta, miała w sobie coś, co sprawiało, że chciało się jej zaufać. Kiedy Bartek przyprowadził ją pierwszy raz do domu, spojrzała na mnie z lekkim niepokojem. – Pani Aniu, mam nadzieję, że nie będę przeszkadzać – powiedziała wtedy nieśmiało. Uśmiechnęłam się szeroko: – Dziecko, tu każdy jest mile widziany.

A potem wszystko się rozpadło. Najpierw były drobne sprzeczki, potem coraz częstsze kłótnie. Bartek wracał późno z pracy, Ewa była zmęczona opieką nad dziećmi i domem. Próbowałam ich pogodzić, ale moje rady tylko pogarszały sprawę. – Mamo, to nasze życie – powtarzał Bartek zirytowany. – Nie możesz wszystkiego naprawić.

Pewnego dnia Ewa po prostu spakowała dzieci i wyjechała do swojej matki do Lublina. Bartek zamknął się w sobie. Przestał odbierać telefony ode mnie i od Ewy. Zostałam sama w pustym domu, w którym echo dziecięcych śmiechów brzmiało jak wyrzut sumienia.

Próbowałam dzwonić do Ewy. Najpierw odbierała niechętnie, potem już wcale. Pisałam wiadomości: „Ewo, jak się czujecie? Czy mogę jakoś pomóc? Bardzo za wami tęsknię.” Odpowiedzi nie było. Czułam się jak intruz, jakby cała nasza wspólna historia została wymazana jednym ruchem.

Najgorsze było to, że nie mogłam zobaczyć wnuków. Hania miała wtedy pięć lat, Staś trzy. Byli moim całym światem. Zawsze powtarzałam Bartkowi: – Dzieci są najważniejsze. Musimy być dla nich wsparciem.

Pewnego dnia zebrałam się na odwagę i pojechałam do Lublina. Stałam pod blokiem Ewy z bukietem tulipanów i pluszowym misiem dla Stasia. Zadzwoniłam domofonem. – Kto tam? – usłyszałam jej głos, zimny jak lód.

– To ja… Ania. Chciałam tylko zobaczyć dzieci…

– Przepraszam, ale nie sądzę, żeby to był dobry pomysł – odpowiedziała szybko i rozłączyła się.

Stałam tam jeszcze chwilę, próbując powstrzymać łzy. Ludzie mijali mnie obojętnie, a ja czułam się jak ktoś zupełnie obcy w świecie, który kiedyś był moim domem.

Bartek nie chciał rozmawiać o Ewie ani o dzieciach. – Mamo, musisz to zaakceptować – mówił twardo. – Tak będzie lepiej dla wszystkich.

Ale jak miałam zaakceptować to, że nagle zostałam wymazana z życia ludzi, których kochałam najbardziej na świecie?

Zaczęły się długie wieczory pełne ciszy i wspomnień. Przeglądałam zdjęcia z wakacji nad morzem: Hania z wiaderkiem na plaży, Staś budujący zamek z piasku, Ewa śmiejąca się do obiektywu. Pamiętam jej spojrzenie wtedy – pełne wdzięczności i czułości.

Zastanawiałam się setki razy: co zrobiłam źle? Czy byłam zbyt nachalna? Czy powinnam była mniej się wtrącać? Może powinnam była bardziej słuchać zamiast doradzać?

Próbowałam rozmawiać z Ewą przez jej matkę. Zadzwoniłam do pani Marii:

– Dzień dobry pani Mario… Chciałam tylko zapytać…

– Pani Aniu – przerwała mi chłodno – Ewa bardzo przeżywa ten rozwód. Dajcie sobie czas. Może kiedyś wszystko się ułoży.

Ale czas mijał, a ja czułam się coraz bardziej samotna.

W pracy koleżanki pytały: – Co u wnuków? – Uśmiechałam się sztucznie i odpowiadałam wymijająco: – Wszystko dobrze…

W rzeczywistości nie wiedziałam nic.

Któregoś dnia spotkałam Ewę przypadkiem na rynku w Lublinie. Szła z Hanią i Stasiem za rękę. Zatrzymałyśmy się na chwilę.

– Cześć Ewo…

Spojrzała na mnie niepewnie.

– Dzień dobry pani Aniu.

Hania przytuliła się do jej nogi.

– Haniu… pamiętasz babcię? – zapytałam cicho.

Dziewczynka spojrzała na mnie niepewnie i schowała twarz w płaszczu mamy.

– Przepraszam… musimy już iść – powiedziała Ewa i odeszły szybko.

Stałam tam długo, patrząc za nimi. Poczułam się tak bardzo niewidzialna.

Wieczorem zadzwonił Bartek:

– Mamo… słyszałem, że widziałaś Ewę na rynku…

– Tak… Bartek… ja tylko chciałam zobaczyć dzieci…

– Mamo… proszę cię… nie komplikuj tego bardziej…

Wtedy coś we mnie pękło.

– Bartek! To są moje wnuki! Czy naprawdę chcesz mi je odebrać?

Po drugiej stronie zapadła cisza.

– Nie wiem już sam…

Odłożyłam słuchawkę i rozpłakałam się jak dziecko.

Przez kolejne tygodnie żyłam jak w zawieszeniu. Czasem miałam ochotę po prostu pojechać pod szkołę Hani i poczekać aż wyjdzie… Ale wiedziałam, że to tylko pogorszy sprawę.

Zaczęłam pisać listy do Ewy i dzieci. Pisałam o tym, jak bardzo za nimi tęsknię, jak bardzo je kocham. Wkładałam do kopert zdjęcia z dawnych lat i rysunki, które kiedyś robiliśmy razem przy stole w kuchni.

Nie dostałam żadnej odpowiedzi.

W końcu postanowiłam pójść do psychologa. Potrzebowałam kogoś, kto wysłucha mojego bólu bez oceniania.

– Pani Aniu – powiedziała pani psycholog – czasem musimy pozwolić ludziom odejść. Ale to nie znaczy, że przestajemy ich kochać.

Te słowa długo we mnie rezonowały.

Zaczęłam powoli układać swoje życie na nowo. Zapisałam się na zajęcia jogi, zaczęłam spotykać się z koleżankami na kawie. Ale każdego wieczoru patrzyłam na zdjęcia wnuków i modliłam się o cud.

Minął rok od rozwodu Bartka i Ewy. Pewnego dnia dostałam list od Hani – krótki rysunek przedstawiający nas razem na placu zabaw i napis: „Babciu, tęsknię.”

Zalały mnie łzy szczęścia i smutku jednocześnie.

Napisałam do Ewy jeszcze raz:

„Ewo,
Nie chcę być dla was ciężarem ani przeszkodą. Chcę tylko kochać moje wnuki tak mocno jak potrafię. Jeśli kiedyś uznasz, że mogę im dać coś dobrego – będę czekać.”

Nie wiem, czy jeszcze kiedyś będziemy rodziną taką jak dawniej. Ale wiem jedno: miłość do wnuków jest silniejsza niż ból rozstania.

Czasem zastanawiam się: czy można odbudować mosty spalone przez cudze decyzje? Czy warto walczyć o więzi rodzinne nawet wtedy, gdy wszystko wydaje się stracone?