Nie zaproszono mnie na wesele jako „obcą”, ale gdy pojawiła się kwestia mojego mieszkania, nagle stałam się „bliską”
— Mamo, nie obraź się, ale… to będzie małe wesele, tylko najbliżsi — usłyszałam w słuchawce głos mojego syna, Pawła. Stałam wtedy przy kuchennym oknie, patrząc na mokre od deszczu ulice Warszawy. W jednej chwili poczułam, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Najbliżsi? Przecież jestem jego matką! Ale nie powiedziałam nic. Przełknęłam ślinę, uśmiechnęłam się przez łzy i odpowiedziałam: — Rozumiem, synku. Ważne, żebyście byli szczęśliwi.
Prawda była taka, że nie rozumiałam niczego. Paweł był moim jedynym dzieckiem. Wychowywałam go sama po śmierci męża. Wszystko, co miałam, oddałam jemu — czas, energię, miłość. Kiedy poznał Agnieszkę, cieszyłam się z jego szczęścia. Ona była po rozwodzie, miała kilkuletnią córkę, Zosię. Przyjęłam je obie do serca jak własne. Nigdy nie dałam im odczuć, że są „obce”.
Pamiętam pierwszy wspólny obiad. Agnieszka była spięta, Zosia nieśmiało bawiła się widelcem. — Zosiu, chcesz dokładkę? — zapytałam wtedy ciepło. Dziewczynka spojrzała na mnie z zaskoczeniem i skinęła głową. Od tamtej pory starałam się być dla nich wsparciem. Pomagałam finansowo, opiekowałam się Zosią, kiedy Agnieszka pracowała na zmiany. Nigdy nie usłyszałam „dziękuję”, ale nie oczekiwałam tego. Robiłam to z serca.
Kiedy Paweł i Agnieszka postanowili się pobrać, byłam pewna, że będę częścią ich święta. Tymczasem dowiedziałam się o ślubie przypadkiem — od sąsiadki, która widziała ich w urzędzie stanu cywilnego. Nie zaprosili mnie nawet na skromny obiad po ceremonii. Tłumaczyli później, że „nie chcieli robić zamieszania”, że „to tylko formalność”. Bolało mnie to bardziej niż cokolwiek innego w życiu.
Przez kolejne lata starałam się nie okazywać żalu. Zapraszałam ich na święta, organizowałam urodziny Zosi i Pawła, kupowałam prezenty pod choinkę. Czasem miałam wrażenie, że jestem tylko dodatkiem do ich życia — kimś wygodnym, kiedy trzeba podrzucić dziecko albo pożyczyć pieniądze na nową pralkę.
A potem przyszła pandemia. Zostaliśmy zamknięci w domach. Paweł stracił pracę, Agnieszka miała obniżone godziny w sklepie. Zadzwonili do mnie pewnego wieczoru.
— Mamo, czy moglibyśmy na jakiś czas zamieszkać u ciebie? — zapytał Paweł niepewnie.
— Oczywiście! — odpowiedziałam bez wahania.
Przez kilka miesięcy dzieliliśmy moje dwupokojowe mieszkanie na Ochocie. Gotowałam dla wszystkich obiady, pomagałam Zosi w nauce zdalnej, dzieliłam się emeryturą. Czułam się potrzebna — przez chwilę znów byłam częścią rodziny.
Kiedy sytuacja się poprawiła i wrócili do siebie, zostałam sama z pustką i ciszą. Odwiedzali mnie coraz rzadziej. Telefon milczał tygodniami.
Aż pewnego dnia zadzwoniła Agnieszka.
— Pani Anno… — zaczęła oficjalnie. — Chciałabym porozmawiać o przyszłości mieszkania. Wie pani… Zosia dorasta, przydałoby się większe lokum…
Zamarłam. Przez chwilę nie mogłam wydobyć z siebie głosu.
— O czym ty mówisz? — zapytałam drżącym głosem.
— No… może mogłaby pani przepisać mieszkanie na Pawła? Albo chociaż pozwolić nam tu zamieszkać na stałe? Przecież jesteśmy rodziną…
Rodziną? Nagle stałam się „bliską”, kiedy chodziło o majątek? Kiedy trzeba było podzielić się dachem nad głową?
Nie spałam całą noc. Przewracałam się z boku na bok, wspominając wszystkie lata poświęceń i upokorzeń. Przypomniały mi się słowa Pawła sprzed lat: „Mamo, jesteś dla mnie najważniejsza”. Czy naprawdę byłam? Czy tylko wtedy, gdy byłam potrzebna?
Następnego dnia zaprosiłam ich na rozmowę.
— Chciałabym coś wyjaśnić — zaczęłam spokojnie. — To mieszkanie jest moim domem. Nie wiem jeszcze, co z nim zrobię w przyszłości. Ale nie chcę być traktowana jak bankomat albo hotel.
Paweł spuścił wzrok. Agnieszka zacisnęła usta.
— Mamo… — zaczął syn.
— Nie przerywaj mi — powiedziałam stanowczo. — Przez lata starałam się być dla was wsparciem. Ale nie mogę dłużej udawać, że wszystko jest w porządku.
Wyszli obrażeni. Od tamtej pory kontakt jest sporadyczny. Czasem dzwoni Zosia — tylko ona pyta szczerze: „Babciu, jak się czujesz?”.
Często siedzę wieczorami przy oknie i zastanawiam się: gdzie popełniłam błąd? Czy można kochać za bardzo? Czy rodzina to naprawdę coś więcej niż wspólne nazwisko i adres?
Może powinnam była wcześniej postawić granice? Może powinnam była wymagać szacunku zamiast tylko dawać? A może po prostu taka jest ludzka natura — korzystać z innych dopóki są potrzebni?
Nie wiem już sama. Ale jedno wiem na pewno: samotność boli mniej niż bycie potrzebną tylko wtedy, gdy chodzi o pieniądze czy dach nad głową.
Czy ktoś z was też czuł się kiedyś „obcy” we własnej rodzinie? Jak radzicie sobie z rozczarowaniem i żalem? Może to ja powinnam coś zmienić…