Nikt nie chciał zabrać wnuka na weekend, a on nie mógł odwiedzać ich domu: Historia ojca, który do dziś nie potrafi mówić o synu bez łez
— Nie rozumiesz, tato! — krzyknął Kuba, trzaskając drzwiami swojego pokoju. Siedziałem wtedy w kuchni z Markiem, jego ojcem, i słyszałem każde słowo. Marek patrzył na mnie bezradnie, z oczami pełnymi łez, których nie chciał pokazać synowi. W powietrzu wisiała cisza, napięta jak struna. To był kolejny wieczór, kiedy ich dom rozdzierały kłótnie i wzajemne pretensje.
Znam Marka i jego żonę Anię od lat. Byliśmy sąsiadami w małym miasteczku pod Poznaniem. Pamiętam dzień, kiedy urodził się Kuba — ich jedyne dziecko, długo wyczekiwane i wymodlone. Marek nosił go na rękach jak największy skarb, a Ania nie spuszczała z niego wzroku nawet na chwilę. Ich szczęście było zaraźliwe. Wszyscy w okolicy wiedzieli, jak bardzo pragnęli dziecka i jak długo walczyli z niepłodnością. Gdy Kuba przyszedł na świat, wydawało się, że nic już nie może zakłócić ich rodzinnej idylli.
Ale życie bywa przewrotne. Z biegiem lat zaczęły pojawiać się pierwsze rysy. Marek pracował coraz więcej, żeby zapewnić rodzinie wszystko, co najlepsze. Ania poświęciła się wychowaniu Kuby — może nawet za bardzo. Chłopiec był oczkiem w głowie matki, a ojciec starał się być autorytetem i przyjacielem jednocześnie. Jednak im Kuba był starszy, tym bardziej oddalał się od rodziców. Zaczęły się problemy w szkole, pierwsze wagary, potem zamknięcie w sobie i coraz częstsze konflikty.
Pamiętam pewien jesienny wieczór. Siedzieliśmy z Markiem przy stole, a on nagle powiedział:
— Wiesz, czasem mam wrażenie, że Kuba mnie nienawidzi. Że wszystko robi na przekór…
Nie wiedziałem wtedy jeszcze, jak bardzo te słowa okażą się prorocze.
Najgorsze przyszło kilka lat później. Kuba miał wtedy siedemnaście lat i coraz częściej znikał z domu na całe noce. Ania płakała po kątach, Marek próbował rozmawiać z synem, ale każda próba kończyła się awanturą. W końcu doszło do tego, że Kuba uciekł z domu na kilka dni. Gdy wrócił, był już kimś innym — zamkniętym w sobie, pełnym gniewu młodym człowiekiem.
Wtedy zaczęły się plotki. Sąsiedzi szeptali o złym towarzystwie Kuby, o narkotykach i bójkach. Marek próbował wszystkiego: rozmów, gróźb, nawet terapii rodzinnej. Nic nie pomagało. Ania coraz bardziej zamykała się w sobie, aż pewnego dnia po prostu spakowała walizkę i wyjechała do swojej matki pod Wrocławiem.
Dom opustoszał. Marek został sam z synem, którego właściwie już nie znał. Próbował ratować to, co zostało z ich relacji, ale Kuba coraz częściej znikał z domu na całe weekendy. W końcu przestał wracać w ogóle.
Najbardziej bolało to, że nikt nie chciał pomóc. Ani rodzice Ani, ani rodzina Marka nie chcieli zabrać Kuby do siebie choćby na weekend. Mówili tylko: „Niech sam sobie radzi”, „To jego problem”, „Nie chcemy mieć z tym nic wspólnego”. Kuba nie miał dokąd pójść — nawet do dziadków nie był mile widziany.
Pewnego dnia spotkałem Marka na ulicy. Wyglądał jak cień człowieka.
— Wiesz… — zaczął cicho — Nie widziałem Kuby od dwóch miesięcy. Nie wiem nawet, gdzie jest…
W jego oczach zobaczyłem rozpacz i bezradność. Próbowałem go pocieszyć, ale czułem się bezsilny wobec tej tragedii.
Czas płynął dalej. Ania wróciła do miasta po kilku miesiącach, ale już tylko po swoje rzeczy. Rozwód był formalnością — oboje byli wykończeni psychicznie i fizycznie. Kuba pojawił się raz na pogrzebie babci — wychudzony, z pustym spojrzeniem.
Dziś Marek mieszka sam w tym samym domu. Czasem spotykamy się na kawie i wtedy temat Kuby wraca jak bumerang.
— Wiesz… — mówi — Ja już chyba nigdy nie będę mógł mówić o nim bez łez…
Patrzę na niego i myślę: ile takich rodzin jest wokół nas? Ile dzieci czuje się niechcianych przez własnych dziadków? Ile matek i ojców zostaje samych ze swoim bólem?
Czy naprawdę tak trudno jest wyciągnąć rękę do kogoś w potrzebie? Czy rodzina to tylko słowo?
Czasem zastanawiam się: czy gdyby ktoś wtedy zabrał Kubę choćby na jeden weekend, wszystko potoczyłoby się inaczej? Czy wystarczy jeden gest wsparcia, żeby uratować czyjeś życie?