Nowy początek: Jak znalazłem dom, gdy wszyscy już przestali wierzyć
– Nie chcę znowu pakować tych rzeczy! – wrzasnąłem, rzucając plecak na podłogę. Pani Ania, wychowawczyni w domu dziecka w Radomiu, spojrzała na mnie z troską, ale i bezsilnością. – Janku, wiem, że to trudne, ale musisz spróbować… – zaczęła łagodnie. Przerwałem jej, bo nie mogłem już słuchać tych samych słów: „będzie dobrze”, „to tylko na chwilę”, „może tym razem się uda”. Ile razy można wierzyć w bajki?
Miałem wtedy trzynaście lat i czułem się jak stary człowiek. Siedem rodzin zastępczych, dwa powroty do domu dziecka, niezliczone obietnice i rozczarowania. Każda nowa rodzina to był nowy początek, a każdy koniec – kolejna rana. Najgorsze były te chwile ciszy po kolacji, kiedy wszyscy już poszli spać, a ja leżałem w łóżku i próbowałem sobie przypomnieć głos mamy. Z czasem zapomniałem nawet jej twarzy.
Pewnego dnia pani Ania przyszła do mnie z wiadomością. – Janku, przyjechali państwo Kowalscy. Chcą cię poznać. – Spojrzałem na nią z niedowierzaniem. – Po co? – zapytałem. – Przecież i tak mnie oddadzą jak wszyscy inni. – Uśmiechnęła się smutno. – Może tym razem będzie inaczej.
Spotkanie z Kowalskimi było inne niż wszystkie poprzednie. Pani Maria miała ciepłe oczy i pachniała domowym ciastem. Pan Andrzej był trochę sztywny, ale próbował żartować. – Wiesz, Janku, ja też kiedyś byłem nowy w rodzinie – powiedział podczas pierwszego spaceru po parku. – Tylko że wtedy miałem dwadzieścia lat i żeniłem się z twoją przyszłą mamą! – Zaśmiał się nerwowo, a ja pierwszy raz od dawna poczułem coś na kształt uśmiechu.
Pierwsze tygodnie u Kowalskich były jak jazda kolejką górską. Z jednej strony czułem się jak intruz – ich dom był pełen zdjęć, wspomnień i zapachów, których nie znałem. Z drugiej strony Maria codziennie rano pytała mnie, co chcę na śniadanie, a Andrzej zabierał mnie na mecze Radomiaka. Ale ja nie umiałem zaufać. Każdy gest dobroci wydawał mi się podejrzany. Czekałem na moment, kiedy powiedzą: „To nie to, Janku. Musisz wrócić”.
Najtrudniej było zaakceptować ich córkę, Kasię. Miała dziewiętnaście lat i patrzyła na mnie jak na obcego. Pewnego wieczoru usłyszałem jej rozmowę z matką:
– Mamo, po co nam to? Przecież on nigdy nie będzie moim bratem.
– Kasiu, on potrzebuje rodziny tak samo jak ty potrzebowałaś nas kiedy byłaś mała.
– Ale ja nie chcę dzielić się pokojem!
Te słowa bolały bardziej niż wszystkie poprzednie rozstania. Chciałem uciec, spakować się i wrócić do domu dziecka. Ale Maria przyszła do mnie do pokoju i usiadła obok na łóżku.
– Wiem, że jest ci ciężko – powiedziała cicho. – Nam wszystkim jest ciężko. Ale jeśli dasz nam szansę… może uda nam się stworzyć coś prawdziwego.
Nie odpowiedziałem wtedy nic. Ale tej nocy pierwszy raz od lat nie płakałem przed snem.
Mijały miesiące. Zaczynałem przyzwyczajać się do nowych rytuałów: wspólne obiady w niedzielę, wyjazdy na działkę pod Kozienicami, rozmowy przy herbacie. Kasia powoli przestawała traktować mnie jak powietrze. Pewnego dnia pomogła mi z matematyką przed sprawdzianem.
– Nie jesteś taki głupi, jak myślałam – rzuciła z uśmiechem.
– Dzięki… chyba?
Ale przeszłość nie dawała o sobie zapomnieć. W szkole byłem „tym z domu dziecka”. Koledzy śmiali się ze mnie, że mam „rodzinę na próbę”. Nauczyciele patrzyli z litością albo podejrzliwością. Najgorzej było po spotkaniu z biologiczną matką. Przyszła pijana i krzyczała na panią Marię przed szkołą:
– Oddajcie mi syna! To mój chłopak!
Wtedy pierwszy raz zobaczyłem Marię płaczącą. Przeprosiła mnie za wszystko, choć to nie była jej wina.
W końcu nadszedł dzień decyzji: czy zostaję u Kowalskich na stałe jako ich syn adopcyjny. Bałem się bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Andrzej usiadł naprzeciwko mnie przy kuchennym stole.
– Janku, nie musisz niczego udawać. Jeśli chcesz wrócić do domu dziecka… zrozumiemy.
Spojrzałem mu w oczy i zobaczyłem tam coś, czego nigdy wcześniej nie widziałem: prawdziwą troskę.
– Chcę zostać – wyszeptałem.
Adopcja nie była końcem problemów. Były kłótnie o drobiazgi, łzy i chwile zwątpienia. Ale po raz pierwszy miałem miejsce, do którego mogłem wracać bez strachu.
Dziś mam dwadzieścia dwa lata i studiuję psychologię w Warszawie. Często wracam myślami do tamtych dni i zastanawiam się: ile dzieci w Polsce czeka na taki dom? Ile z nich już przestało wierzyć? Czy naprawdę wystarczy jedna rodzina, by naprawić tyle lat bólu?
Może wy też znacie kogoś takiego jak ja? Może warto czasem spojrzeć poza etykietkę „dziecko z domu dziecka” i zobaczyć człowieka?