Oddałam dom synowi. Teraz mieszkam w wynajmowanym pokoju i zastanawiam się, czy on jeszcze mnie kocha

Otworzyłam oczy i przez chwilę nie wiedziałam, gdzie jestem. Nie było zapachu kawy, który zawsze czułam o poranku. Nie było moich książek na półce. Nawet zasłony nie były moje. Mieszkałam tu już od sześciu miesięcy, ale wciąż czułam się jak gość. Albo ktoś nieproszony. Wynajmowany pokój z meblościanką z lat 90. i wspólna kuchnia z dwiema studentkami – to była moja codzienność.

Wstałam powoli, czując ból w kolanach. Przez okno wpadało blade światło styczniowego poranka. Współlokatorki już wyszły na uczelnię, więc kuchnia była pusta. Zaparzyłam sobie herbatę w kubku z obcym napisem „Najlepsza Babcia na świecie”, który znalazłam w szafce. Ironia losu – mój wnuk nawet nie wie, gdzie teraz mieszkam.

Telefon zadzwonił nagle, przeszywając ciszę. Spojrzałam na wyświetlacz – „Marek”. Mój syn. Serce zabiło mi mocniej.

– Cześć, mamo – usłyszałam jego głos, jakby zmęczony.
– Cześć, Mareczku. Co słychać?
– Wszystko dobrze. Dzwonię, bo… bo chciałem zapytać, czy możesz przyjechać na niedzielny obiad? Kasia mówiła, że dawno cię nie było.

Zawahałam się. Dawno mnie nie było? Przecież to ja oddałam im dom, żeby mogli żyć wygodniej z dwójką dzieci. To ja wyniosłam się do tego pokoju, żeby nie przeszkadzać.

– Przyjadę – odpowiedziałam cicho.

Odłożyłam słuchawkę i poczułam łzy pod powiekami. Czy naprawdę jestem tu tylko gościem? Czy dom, który budowałam przez trzydzieści lat, już nie jest mój?

Pamiętam dzień, kiedy Marek przyszedł z Kasią i powiedzieli: „Mamo, może byś już odpoczęła? My zajmiemy się domem.” Byli tacy przekonujący. „Będziesz miała więcej czasu dla siebie, wynajmiesz sobie coś bliżej miasta.” Wtedy wydawało mi się to rozsądne. Ale nikt nie mówił o samotności.

W niedzielę pojechałam do dawnego domu. Stał tak samo jak zawsze, ale coś się zmieniło. Z ogrodu zniknęły moje róże – Kasia posadziła tuje. W kuchni pachniało obiadem, ale nie moim rosołem, tylko jakąś nową zupą kremem.

– Mamo! – wnuczka Ola rzuciła mi się na szyję.
– Babciu! – dodał mały Staś.

Przez chwilę poczułam ciepło. Ale potem usiadłam przy stole i zobaczyłam spojrzenie Kasi – chłodne, oceniające.

– Dobrze ci tam w tym pokoju? – zapytała nagle.
– Dobrze – skłamałam.
– Bo wiesz… Marek mówił, że czasem narzekasz.

Spojrzałam na syna. Siedział cicho, patrzył w talerz.

– Nie narzekam – powiedziałam cicho. – Po prostu… czasem tęsknię za domem.

Kasia wzruszyła ramionami.
– Teraz to nasz dom.

Zamilkłam. Przez resztę obiadu słuchałam rozmów o kredytach, pracy Marka i planach na wakacje. Nikt nie zapytał mnie o moje życie.

Po obiedzie Marek odprowadził mnie do drzwi.
– Mamo… Wiesz, że zawsze możesz przyjechać.
– Czy mogę zostać na noc? – zapytałam nagle, sama siebie zaskakując.
Spojrzał na mnie zdziwiony.
– Wiesz… Kasia ma jutro ważne spotkanie i… może innym razem?

Wyszłam z domu z ciężkim sercem. Przez całą drogę do wynajmowanego pokoju myślałam o tym, jak bardzo się zmieniło wszystko w ciągu roku. Kiedyś byłam centrum ich świata – teraz jestem dodatkiem do niedzielnego obiadu.

Wieczorem zadzwoniła do mnie sąsiadka z dawnej ulicy.
– Pani Zosiu, widziałam panią dzisiaj pod domem. Tęskni pani?
– Bardzo – odpowiedziałam szczerze.
– A Marek? Pomaga pani?
Zawahałam się.
– Jest zajęty rodziną…

Po tej rozmowie długo patrzyłam w sufit. Czy dobrze zrobiłam? Czy oddając dom synowi, oddałam też siebie w niebyt?

Kolejne tygodnie mijały podobnie. Praca w bibliotece dawała mi trochę radości – tam przynajmniej ktoś pytał mnie o zdanie. Ale wieczorami wracała samotność. Czasem słyszałam śmiech studentek zza ściany i przypominały mi się czasy, gdy Marek był mały i cały dom był pełen życia.

Pewnego dnia zachorowałam na grypę. Leżałam sama przez trzy dni z gorączką. Nikt nie zadzwonił. Dopiero czwartego dnia przyszła Ola – koleżanka z pracy – przyniosła rosół i trochę owoców.

– Pani Zosiu, a syn? Nie przyjedzie?
– Ma dużo pracy – odpowiedziałam wymijająco.

Po chorobie postanowiłam zadzwonić do Marka.
– Synku… Tęsknię za tobą. Za domem.
Usłyszałam ciszę po drugiej stronie.
– Mamo… Myślałem, że tak będzie ci lepiej. Że będziesz miała spokój…
– Ale ja nie chcę spokoju za wszelką cenę – powiedziałam drżącym głosem.

Nie odpowiedział od razu. Rozłączył się szybko, tłumacząc się spotkaniem.

Od tamtej pory widujemy się rzadziej. Czasem myślę, że oddałam mu nie tylko dom, ale też prawo do decydowania o moim życiu. Czy on jeszcze mnie kocha? Czy jestem dla niego tylko obowiązkiem?

Często patrzę przez okno na obce podwórko i pytam siebie: czy można być szczęśliwym bez własnego miejsca na ziemi? Czy miłość dziecka wystarczy, gdy zabraknie domu?

Może powinnam była walczyć o siebie bardziej? Może powinnam była zostać i powiedzieć: „To jeszcze mój dom”? Ale wtedy bałam się być ciężarem…

Czy naprawdę można być szczęśliwym tylko dlatego, że inni mają wygodniej? Czy oddając wszystko dzieciom, nie tracimy siebie?

Czasem myślę: czy jeszcze kiedyś poczuję się gdzieś jak u siebie? Czy Marek kiedyś zrozumie, co naprawdę straciłyśmy?