Odejście Jacka: Ostatnia Zima w Starym Domu

— Jacku, czy chcesz jeszcze trochę herbaty? — zapytałam, starając się, by mój głos nie drżał. Siedział przy oknie, zapatrzony w szarą, styczniową ulicę. Jego dłonie, kiedyś silne i pewne, teraz ledwo unosiły filiżankę. W pokoju pachniało lekami i starym drewnem.

Nie odpowiedział od razu. Wiem, że słyszał, ale czasem potrzebował chwili, by zebrać myśli. Od kilku tygodni wszystko działo się wolniej — ruchy, słowa, nawet oddech. Patrzyłam na niego i czułam, jak coś we mnie pęka. Wiedziałam. Czułam to każdą cząstką swojej duszy, która przez ponad pięćdziesiąt lat zrosła się z nim na dobre i złe.

— Nie, dziękuję, Zosiu — odpowiedział w końcu cicho. — Chciałbym… chciałbym jeszcze raz zobaczyć śnieg.

Śnieg. W tym roku nie było go prawie wcale. Tylko deszcz i błoto. Pomyślałam wtedy: czy to możliwe, że nawet pogoda odwróciła się od nas?

Przyjęłam jego słowa spokojnie. Na zewnątrz nic nie zdradzało mojego lęku. Ale w środku… W środku byłam przerażona. Jak mam żyć bez Jacka? Jak mam oddychać, kiedy on odejdzie? Przecież całe moje życie to on: jego śmiech, jego milczenie, jego obecność przy stole każdego ranka.

Wieczorem zadzwoniła nasza córka, Marta. — Mamo, jak tata? — pytała codziennie, choć odpowiedź zawsze była ta sama.

— Spokojny. Trochę słabszy — mówiłam. Nie chciałam jej martwić bardziej niż trzeba. Marta mieszkała w Warszawie, miała własne życie, dzieci, pracę. Wiedziałam, że kocha ojca, ale nie chciałam jej obarczać naszym smutkiem.

Po rozmowie usiadłam przy Jacku. Trzymałam go za rękę. Jego skóra była chłodna i cienka jak pergamin.

— Pamiętasz naszą pierwszą zimę tutaj? — zapytałam nagle.

Uśmiechnął się lekko. — Pamiętam. Było tyle śniegu, że nie mogliśmy wyjechać z podwórka przez tydzień.

— I wtedy nauczyłeś mnie jeździć na sankach — dodałam.

— Ty nauczyłaś mnie kochać życie — odpowiedział cicho.

Zamilkliśmy. Czułam łzy pod powiekami, ale nie pozwoliłam im spłynąć. On nie lubił łez.

Następnego dnia przyszła sąsiadka, pani Helena. Przyniosła rosół i świeże bułki.

— Zosiu, musisz jeść — powiedziała stanowczo. — Dla siebie i dla Jacka.

Podziękowałam jej i zamknęłam drzwi. W kuchni usiadłam przy stole i patrzyłam na parującą zupę. Nie miałam apetytu. Wszystko wydawało się pozbawione smaku.

Wieczorem Jackowi pogorszyło się. Oddychał ciężko, oczy miał zamknięte. Zadzwoniłam po lekarza rodzinnego. Przyjechał szybko, zbadał Jacka i spojrzał na mnie ze współczuciem.

— To już niedługo — powiedział cicho. — Proszę być przy nim.

W nocy siedziałam przy jego łóżku i szeptałam modlitwy. Przypominałam sobie wszystkie nasze wspólne lata: narodziny Marty, wakacje nad morzem, kłótnie o drobiazgi i godziny spędzone na rozmowach przy herbacie.

Nad ranem Jack otworzył oczy.

— Zosiu…

— Jestem tu — odpowiedziałam natychmiast.

— Dziękuję ci za wszystko…

Pocałowałam go w czoło i trzymałam za rękę do samego końca.

Kiedy odszedł, świat ucichł. Przez chwilę wydawało mi się, że nawet zegar przestał tykać.

Pogrzeb był skromny. Przyszli sąsiedzi, rodzina z daleka, kilku dawnych przyjaciół Jacka z pracy. Marta płakała cicho przy moim ramieniu. Ja stałam nieruchomo i patrzyłam na grób zasypywany grudkami ziemi.

Po wszystkim wróciłyśmy z Martą do pustego domu.

— Mamo… może zamieszkasz ze mną? — zaproponowała delikatnie.

Pokręciłam głową. — Jeszcze nie teraz. Muszę tu zostać… przynajmniej przez jakiś czas.

Każdy dzień po odejściu Jacka był walką z samotnością. Rano budziłam się i przez chwilę łudziłam się, że zaraz usłyszę jego kroki w kuchni albo szelest gazety w salonie. Ale dom był cichy jak nigdy dotąd.

Zaczęły nachodzić mnie wspomnienia: śmiech Jacka podczas rodzinnych obiadów, jego złość na polityków w telewizji, czułość w spojrzeniu podczas naszych wieczornych rozmów.

Czasem siadałam przy oknie i patrzyłam na ulicę pokrytą cienką warstwą lodu. Myślałam o tym śniegu, którego tak pragnął przed śmiercią. Czy to możliwe, że nawet pogoda żegnała się z nim po swojemu?

Sąsiedzi zaglądali coraz rzadziej. Każdy miał swoje życie, swoje troski. Marta dzwoniła codziennie, ale jej głos wydawał się coraz bardziej odległy.

Zaczęłam rozmawiać sama ze sobą. Czasem głośno czytałam listy od Jacka sprzed lat albo przeglądałam stare zdjęcia z albumu.

Któregoś dnia znalazłam w szufladzie kartkę: „Zosiu, jeśli kiedyś mnie zabraknie… pamiętaj o śniegu”.

Nie wiem dlaczego napisał te słowa ani kiedy to zrobił. Może przeczuwał swoje odejście dużo wcześniej niż ja?

Dziś minęły już trzy miesiące od jego śmierci. Nadal czuję jego obecność w każdym kącie tego domu: w zapachu starego swetra na krześle, w dźwięku skrzypiących schodów.

Czasem myślę: jak długo można żyć bez kogoś, kto był całym twoim światem? Czy można nauczyć się oddychać na nowo?

Może właśnie po to jest śnieg: żeby przykryć ból i dać nadzieję na nowy początek? Czy ktoś z was też tak czuje?