Pięć miesięcy z teściem: Jak jedna decyzja zmieniła nasze życie
– Znowu nie zamknęłaś okna w kuchni! – głos teścia rozległ się w całym mieszkaniu, zanim jeszcze zdążyłam zdjąć buty po powrocie z pracy.
Zamarłam w przedpokoju, słysząc, jak mąż próbuje go uciszyć: – Tato, daj spokój, przecież to nie problem…
Ale teść już szedł w moją stronę. – Przez takie niedbalstwo potem wszystko wilgotnieje! – rzucił z wyrzutem, patrząc na mnie spod krzaczastych brwi.
Miałam ochotę wybuchnąć płaczem. Znowu. Od kiedy wprowadził się do nas pięć tygodni temu, nie było dnia bez pretensji, uwag i narzekań. Nasze trzypokojowe mieszkanie na warszawskim Ursynowie nagle stało się za małe dla trzech dorosłych i rocznego dziecka.
Mój mąż, Tomek, był rozdarty. To jego ojciec – jedyny bliski człowiek, który mu został po śmierci mamy. Teść musiał opuścić swój dom pod Radomiem z powodu remontu dachu po wichurze. Miał zostać u nas „na chwilę”, ale już pierwszego dnia rozpakował walizki w naszym salonie i zaczął zachowywać się jak u siebie.
– Może byś chociaż zapytała, zanim coś zmienisz w kuchni? – ciągnął teść, a ja czułam, jak narasta we mnie bezsilność.
– To moja kuchnia – powiedziałam cicho, ale on tylko prychnął.
Tomek próbował łagodzić sytuację. – Tato, daj już spokój. Ania miała ciężki dzień w pracy.
Teść spojrzał na mnie z góry. – Każdy ma ciężko. Ale porządek musi być.
Wieczorem siedziałam na łóżku w naszej sypialni, tuląc śpiącą Zosię. Czułam się jak intruz we własnym domu. Tomek wszedł cicho i usiadł obok mnie.
– Przepraszam cię za niego – powiedział szeptem. – On taki już jest…
– Tomek, ja tak dłużej nie wytrzymam – wyszeptałam. – On mnie nie szanuje. Wszystko komentuje, wszystko krytykuje… Nawet to, jak wychowuję Zosię!
Tomek spuścił głowę. – Wiem… Ale co mam zrobić? Nie mogę go wyrzucić na bruk.
Przez kolejne dni sytuacja tylko się pogarszała. Teść wtrącał się do wszystkiego: od tego, co jemy na obiad, po to, jak ustawiamy meble w salonie. Kiedy raz poprosiłam go, żeby nie palił papierosów na balkonie przy otwartym oknie do pokoju Zosi, obraził się na dwa dni.
Zaczęłam unikać powrotów do domu. Zostawałam dłużej w pracy albo spacerowałam z Zosią po parku do późnego wieczora. Czułam się coraz bardziej osamotniona i bezradna.
Pewnego wieczoru usłyszałam rozmowę Tomka z ojcem przez cienką ścianę:
– Tato, może byś trochę odpuścił Ani? Ona naprawdę się stara…
– A ty co? Pozwalasz jej rządzić? W moim domu by to nie przeszło!
– To nie jest twój dom…
– A czyj? Ty nawet nie potrafisz zadbać o rodzinę! Przez ciebie muszę tu mieszkać!
Poczułam gulę w gardle. Wiedziałam, że Tomek cierpi tak samo jak ja. Ale nie potrafił postawić granic ojcu.
W pracy zaczęłam popełniać błędy. Szefowa zaprosiła mnie na rozmowę:
– Aniu, co się dzieje? Jesteś rozkojarzona…
Zawahałam się przez chwilę, ale potem wybuchłam płaczem i opowiedziałam jej wszystko.
– Może powinnaś porozmawiać z mężem o terapii rodzinnej? – zaproponowała delikatnie.
Wieczorem podjęłam decyzję. Muszę ratować siebie i naszą rodzinę.
– Tomek, musimy coś zrobić. Albo twój tata znajdzie inne miejsce na ten czas, albo ja się wyprowadzam z Zosią do mojej mamy.
Tomek pobladł.
– Aniu… Proszę cię…
– Nie dam rady dłużej żyć pod jednym dachem z człowiekiem, który mnie niszczy psychicznie!
Następnego dnia Tomek długo rozmawiał z ojcem. Słyszałam podniesione głosy i trzaskanie drzwiami. Wieczorem teść przyszedł do mnie do kuchni.
– Nie chciałem wam przeszkadzać… Ale nie mam dokąd pójść.
Spojrzałam mu prosto w oczy.
– Panie Janie, ja też nie mam dokąd pójść. To jest mój dom i dom mojej córki.
Przez chwilę widziałam w jego oczach coś na kształt zrozumienia… ale zaraz potem odwrócił wzrok i wyszedł bez słowa.
Minęły kolejne tygodnie. Atmosfera była napięta jak struna. Zosia zaczęła budzić się w nocy z płaczem. Ja coraz częściej łapałam się na tym, że krzyczę na Tomka bez powodu.
W końcu nadszedł dzień wyprowadzki teścia. Remont jego domu się skończył. Pakował rzeczy w milczeniu. Próbowałam mu pomóc, ale odsunął mnie ręką.
Na pożegnanie powiedział tylko:
– Dziękuję za gościnę.
I wyszedł bez obejrzenia się za siebie.
Usiadłam na kanapie i rozpłakałam się jak dziecko. Tomek objął mnie mocno.
– Już dobrze… Już po wszystkim…
Ale wiedzieliśmy oboje, że nic już nie będzie takie samo.
Od tamtej pory minęły dwa miesiące. Staramy się odbudować nasze małżeństwo i poczucie bezpieczeństwa w domu. Ale rany są głębokie.
Czasem zastanawiam się: czy można było to rozwiązać inaczej? Czy rodzina zawsze musi oznaczać poświęcenie siebie?
A wy? Czy mieliście kiedyś kogoś pod swoim dachem, kto zmienił wasze życie nie do poznania?