Przebudzenie Anny: Odkrywanie siebie po latach małżeństwa

– Anna, czy ty w ogóle mnie jeszcze słuchasz? – głos Marka odbił się echem w pustym salonie. Siedziałam na kanapie, wpatrując się w ścianę, gdzie kiedyś wisiał mój obraz. Teraz wisiał tam zegar, który nieubłaganie odmierzał czas mojego życia.

– Słucham, tylko… – zaczęłam, ale słowa ugrzęzły mi w gardle. Jak miałam powiedzieć Markowi, że czuję się jak cień samej siebie? Że od kiedy Ola i Bartek wyjechali na studia do Warszawy, dom stał się dla mnie pustynią?

Marek westchnął ciężko. – Może powinnaś znaleźć sobie jakieś zajęcie. Zawsze mówiłaś, że chcesz wrócić do malowania.

Zacisnęłam dłonie na kolanach. Malowanie… Kiedyś to była cała ja. Zanim pojawiły się pieluchy, obiady, zebrania rodziców i niekończące się pranie. Zanim stałam się „mamą” i „żoną”, a nie Anną.

Nocą nie mogłam spać. Przewracałam się z boku na bok, słysząc ciche chrapanie Marka. W głowie miałam tysiące myśli: co by było, gdybym wtedy nie zrezygnowała ze studiów artystycznych? Gdybym nie zgodziła się na przeprowadzkę do rodzinnego miasta Marka? Czy byłabym szczęśliwsza?

Rano obudził mnie dźwięk telefonu. Ola.

– Mamo, wszystko w porządku? – zapytała z troską.

– Tak, kochanie. Po prostu… trochę mi was brakuje.

– Może powinnaś wyjechać gdzieś na weekend? Albo wrócić do malowania? Pamiętasz, jak kiedyś mówiłaś, że sztuka to twoje życie?

To już drugi raz tego dnia ktoś wspomniał o malowaniu. Przypadek?

Po południu wyciągnęłam z piwnicy zakurzone płótna i farby. Zapach terpentyny uderzył mnie jak cios w brzuch – wspomnienia wróciły lawiną: pierwsza wystawa w liceum, uśmiech mamy, duma taty…

Zaczęłam malować. Najpierw nieśmiało, potem coraz odważniej. Kolory rozlewały się po płótnie jak moje emocje – żal za straconym czasem, tęsknota za sobą sprzed lat, gniew na Marka za to, że nigdy nie pytał o moje marzenia.

Wieczorem Marek wszedł do pokoju i zatrzymał się w progu.

– Co to ma być? – zapytał z nutą irytacji.

– Maluję – odpowiedziałam spokojnie.

– Przecież miałaś już z tym skończyć. To tylko bałagan i smród farb.

Poczułam, jak coś we mnie pęka. – To jest część mnie. Chcę to robić.

Marek wzruszył ramionami i wyszedł bez słowa. Zostałam sama z obrazem i łzami.

Kolejne dni były pełne napięcia. Marek coraz częściej wychodził z domu, wracał późno i milczał przy kolacji. Ja malowałam coraz więcej – portrety dzieci, pejzaże z wakacji nad Bałtykiem, nawet autoportret. Przez sztukę próbowałam odnaleźć siebie.

Pewnego wieczoru zadzwoniła mama.

– Aniu, słyszałam od sąsiadki, że znów malujesz. Nie boisz się, że Marek się zdenerwuje?

– Mamo, a może czasem warto zrobić coś dla siebie?

Mama milczała przez chwilę. – Może masz rację… Ja nigdy nie miałam odwagi.

Wtedy zrozumiałam: całe pokolenia kobiet w mojej rodzinie rezygnowały z siebie dla innych. Czy ja też miałam tak skończyć?

Wkrótce przyszła propozycja od koleżanki z liceum – lokalny dom kultury organizował wystawę amatorskich prac. Zgodziłam się bez wahania.

Kiedy powiedziałam o tym Markowi, wybuchł:

– Ośmieszasz mnie! Co ludzie powiedzą? Że żona dyrektora maluje jakieś bohomazy?

– Nie obchodzi mnie to! – krzyknęłam pierwszy raz od lat. – Chcę być sobą!

Marek trzaskał drzwiami, a ja płakałam całą noc. Ale następnego dnia zaniosłam obrazy do domu kultury.

Wernisaż był skromny – kilka osób z miasta, nauczycielka plastyki z podstawówki, nawet pani Zosia z warzywniaka. Ale kiedy zobaczyłam swoje prace na ścianie, poczułam dumę jak nigdy dotąd.

Ola i Bartek przyjechali specjalnie na wystawę. Przytulili mnie mocno.

– Jesteśmy z ciebie dumni, mamo – powiedziała Ola ze łzami w oczach.

Marek nie przyszedł.

Po wystawie wróciłam do pustego domu. Marek siedział w kuchni z kieliszkiem wódki.

– Po co ci to było? – zapytał cicho.

Usiadłam naprzeciwko niego.

– Bo chcę żyć naprawdę. Nie tylko dla ciebie i dzieci.

Spojrzał na mnie długo. W jego oczach zobaczyłam strach i smutek.

– A ja? Gdzie ja jestem w tym wszystkim?

– Jesteś moim mężem. Ale ja też jestem kimś więcej niż tylko twoją żoną.

Przez kolejne tygodnie żyliśmy obok siebie jak współlokatorzy. Marek zamknął się w sobie, ja coraz częściej wychodziłam na spotkania malarskie. Poznałam ludzi takich jak ja – zagubionych, szukających siebie po latach poświęceń.

Pewnego dnia Marek przyszedł do mojego pokoju z kartką papieru.

– Napisałem ci list – powiedział niepewnie.

Drżącymi rękami otworzyłam kopertę:
„Aniu,
Nie rozumiem cię już tak jak kiedyś. Boję się, że cię tracę. Ale widzę też twoją radość i wiem, że muszę nauczyć się dzielić cię z twoją pasją. Może kiedyś będziesz mogła nauczyć mnie patrzeć na świat twoimi oczami?”

Popłakałam się jak dziecko.

Usiedliśmy razem przy stole. Po raz pierwszy od lat rozmawialiśmy szczerze – o strachu przed samotnością, o marzeniach sprzed lat, o tym, jak bardzo oboje się zmieniliśmy.

Zaczęliśmy budować wszystko od nowa: ja uczyłam Marka malować akwarelami (choć jego pierwsze próby bardziej przypominały plamy niż pejzaże), on zabierał mnie na rowerowe wycieczki po okolicy. Znów byliśmy razem – ale już jako dwoje dorosłych ludzi z własnymi pasjami i lękami.

Dziś wiem jedno: nigdy nie jest za późno na przebudzenie. Na bycie sobą. Na miłość do siebie i innych bez wyrzekania się własnych marzeń.

Czy wy też kiedyś baliście się zawalczyć o siebie? Czy można kochać kogoś naprawdę, jeśli nie kocha się samego siebie?