Sprawiedliwe porozumienie: Ostatnie dni Natalii
— Mamo, czy ja jeszcze kiedyś będę mogła pójść na spacer do parku? — zapytała Natalia, patrząc na mnie przez zamglone oczy. Jej głos był ledwo słyszalny, a ja czułem, jak moje serce pęka na milion kawałków. Siedziałem przy jej łóżku w naszym małym mieszkaniu na warszawskim Mokotowie, ściskając jej wychudzoną dłoń. W pokoju pachniało lekami i czymś słodkawym, co zawsze kojarzyło mi się z chorobą.
Natalia odchodziła powoli i w mękach. Jej wyczerpany organizm, zmęczony niekończącą się chemią, nie miał już sił walczyć z chorobą. Sama Natalia marzyła tylko o tym, by uwolnić się od bólu, który torturował ją przez ostatnie miesiące. Środki przeciwbólowe trzymały ją w półśnie, czasem wynurzała się na chwilę, jakby z wody, by zaraz znów odpłynąć w ciemność.
Wszystko zaczęło się półtora roku temu. Zwykłe zmęczenie, potem ból brzucha, potem diagnoza: rak trzustki. Lekarz powiedział nam wtedy: „To nie jest wyrok, ale musimy być przygotowani na wszystko”. Natalia miała wtedy 38 lat. Nasza córka Zosia miała 10 lat i nie rozumiała jeszcze, co znaczy „rak”.
Przez pierwsze miesiące walczyliśmy razem. Chemia, szpitale, konsultacje u najlepszych specjalistów w Warszawie i Krakowie. Sprzedaliśmy samochód, żeby opłacić leki nierefundowane. Moja matka, Teresa, przyjechała z Białegostoku, żeby pomóc przy Zosi i w domu. Wszyscy byliśmy zmęczeni, ale nikt nie chciał się poddać.
Prawdziwy dramat zaczął się wtedy, gdy lekarze powiedzieli nam, że nie ma już szans na wyleczenie. Natalia była coraz słabsza. Zosia zaczęła mieć problemy w szkole — przestała odrabiać lekcje, zamknęła się w sobie. Ja coraz częściej wychodziłem na balkon palić papierosy, choć wcześniej rzuciłem palenie dla Natalii.
Pewnego wieczoru usiedliśmy z Natalią przy stole w kuchni. Była bardzo słaba, ale poprosiła mnie o rozmowę. — Michał — powiedziała cicho — nie chcę już walczyć. Chcę odejść spokojnie. Proszę cię… pozwól mi odejść.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Przecież miałem przysięgać jej miłość i opiekę „na dobre i na złe”. Ale czy pozwolenie jej odejść to zdrada tej przysięgi? Czy to sprawiedliwe wobec Zosi? Czy wobec mnie?
Następnego dnia zadzwoniłem do hospicjum domowego. Pielęgniarka przyszła wieczorem i długo rozmawiała z Natalią. Potem usiadła ze mną w kuchni i powiedziała: — Panie Michale, czasem największą miłością jest pozwolić odejść.
W tym samym czasie moja matka zaczęła naciskać: — Michał, nie możesz się poddać! Musisz walczyć do końca! Co powiesz Zosi? Że pozwoliłeś mamie umrzeć?
Zosia podsłuchiwała nasze rozmowy. Pewnej nocy przyszła do mnie do pokoju i zapytała: — Tato, czy mama umrze? — Przytuliłem ją mocno i płakałem razem z nią.
W końcu usiedliśmy wszyscy razem: ja, Natalia, Zosia i moja matka. Rozmawialiśmy długo o tym, czym jest sprawiedliwość wobec osoby umierającej i wobec tych, którzy zostają. Natalia była bardzo spokojna. — Chcę podpisać zgodę na opiekę paliatywną — powiedziała stanowczo. — Nie chcę już żadnych eksperymentalnych terapii ani kolejnych chemii.
Moja matka była wściekła. — To nie jest sprawiedliwe! — krzyczała. — Ty się poddajesz! Myślisz tylko o sobie!
Natalia spojrzała na nią spokojnie: — Mamo Tereso… to moje życie i moja śmierć. Proszę cię o jedno: pozwól mi odejść z godnością.
Podpisaliśmy dokumenty. Lekarze przestali podawać chemię, skupili się tylko na łagodzeniu bólu. Natalia coraz częściej spała. Czasem budziła się na chwilę i prosiła mnie o herbatę albo o to, żebym przeczytał jej fragment ulubionej książki.
Zosia zaczęła rysować obrazki dla mamy: kwiaty, słońce, naszą rodzinę nad morzem. Wieszaliśmy je nad łóżkiem Natalii.
Ostatnie dni były najtrudniejsze. Natalia oddychała coraz ciężej. W nocy siedziałem przy niej i trzymałem ją za rękę. Czasem mówiłem do niej szeptem: — Kocham cię… dziękuję ci za wszystko…
W dniu jej śmierci padał deszcz. Zosia siedziała przy oknie i patrzyła na krople spływające po szybie. Moja matka płakała w kuchni. Ja byłem przy Natalii do końca.
Po pogrzebie długo nie mogłem dojść do siebie. Zosia pytała mnie: — Tato, czy mama jest teraz szczęśliwa? Czy już nie cierpi?
Nie wiem, czy postąpiłem sprawiedliwie wobec wszystkich. Czy pozwolenie odejść osobie ukochanej to akt miłości czy tchórzostwa? Czy można być gotowym na taką umowę z losem?
Czasem patrzę na zdjęcie Natalii i pytam siebie: czy naprawdę zrobiłem wszystko, co mogłem? Czy sprawiedliwe porozumienie istnieje wtedy, gdy ktoś odchodzi? Może każdy z nas musi sam znaleźć odpowiedź…