Synowa szepnęła: „Niech pani pomyśli o wnukach”. A ja wiedziałam, że chodzi o moje mieszkanie
– Niech pani pomyśli o wnukach – wyszeptała Agnieszka, moja synowa, nachylając się nad stołem. Jej oczy były zimne, choć usta układały się w uprzejmy uśmiech. W tej chwili czas jakby się zatrzymał. Z kuchni dobiegał śmiech moich wnuków, a mój syn Michał udawał lwa, rozbawiając dzieci do łez. Talerze po niedzielnym obiedzie jeszcze nie zdążyły wystygnąć, a ja poczułam lodowaty dreszcz na plecach.
Wiedziałam, co oznacza ten szept. Słyszałam go już wcześniej – w innych domach, w innych rodzinach. Ale nigdy nie sądziłam, że usłyszę go u siebie. „Niech pani pomyśli o wnukach” – to nie była troska o ich przyszłość. To była sugestia. Propozycja nie do odrzucenia. Chodziło o moje mieszkanie.
Od śmierci mojego męża minęło już siedem lat. Michał i Agnieszka mieszkali wtedy jeszcze w kawalerce na Pradze, ledwo wiążąc koniec z końcem. Pomogłam im – sprzedałam działkę po rodzicach i dołożyłam się do ich pierwszego mieszkania. Nigdy nie żałowałam tej decyzji. Chciałam dla nich dobrze. Ale teraz…
– Mamo, Agnieszka ma rację – odezwał się Michał, kiedy dzieci pobiegły do swojego pokoju. – Mieszkasz tu sama, a my… No wiesz, dwójka dzieci, coraz mniej miejsca…
Patrzyłam na niego i nie poznawałam własnego syna. Jeszcze niedawno przychodził do mnie po radę, opowiadał o swoich problemach w pracy, pytał o przepis na mój sernik. Teraz siedział naprzeciwko mnie jak obcy człowiek i mówił o moim domu jak o czymś, co już mu się należy.
– Michał, to jest mój dom – powiedziałam cicho. – Tu spędziłam całe życie z twoim ojcem. Tu się wychowałeś.
Agnieszka spojrzała na mnie z politowaniem.
– Ale przecież nie zamierzamy pani wyrzucać! – zapewniła szybko. – Po prostu… Może moglibyśmy zamienić się mieszkaniami? My tu, pani do naszej kawalerki…
Zrobiło mi się słabo. Kawalerka na Pradze? Dla mnie? Dla kobiety po sześćdziesiątce, która całe życie dbała o rodzinę?
– Mamo, pomyśl o wnukach – powtórzył Michał. – Będą miały ogródek, własny pokój…
Nie odpowiedziałam. Wstałam od stołu i poszłam do łazienki. Zamknęłam drzwi i pozwoliłam sobie na kilka łez. W lustrze zobaczyłam zmęczoną kobietę z siwymi włosami i oczami pełnymi rozczarowania.
Wieczorem długo nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, słysząc w głowie głosy syna i synowej. „Niech pani pomyśli o wnukach”… Czy naprawdę jestem taka samolubna? Czy powinnam oddać im dom?
Następnego dnia zadzwoniła do mnie moja przyjaciółka Zofia.
– Haniu, nie możesz się na to zgodzić! – powiedziała stanowczo. – To twój dom! Oni mają swoje życie.
Ale ja czułam się rozdarta. Z jednej strony chciałam pomóc dzieciom i wnukom. Z drugiej – bałam się samotności i utraty wszystkiego, co było dla mnie ważne.
Przez kolejne tygodnie atmosfera w domu gęstniała. Michał coraz rzadziej dzwonił „tak po prostu”. Agnieszka przestała zapraszać mnie na rodzinne obiady. Wnuki zaczęły pytać: „Babciu, a kiedy będziemy mogli tu zamieszkać?”.
Pewnego dnia przyszli razem z notariuszem.
– Mamo, przygotowaliśmy dokumenty – oznajmił Michał bez cienia emocji w głosie.
Spojrzałam na niego i poczułam, jak serce mi pęka.
– Chcecie mnie tu jeszcze widywać? – zapytałam cicho.
Agnieszka odwróciła wzrok.
– Oczywiście… Ale przecież lepiej będzie pani w mniejszym mieszkaniu. Mniej sprzątania…
Podpisałam dokumenty. Nie wiem dlaczego. Może dlatego, że bałam się zostać zupełnie sama? Może dlatego, że chciałam wierzyć, że robię to dla wnuków?
Przeprowadzka była koszmarem. Kawalerka była ciemna i ciasna. Sąsiedzi hałasowali całą noc. Brakowało mi ogrodu, zapachu starych jabłoni pod oknem…
Michał i Agnieszka odwiedzili mnie raz – przywieźli dzieci na chwilę.
– Babciu, kiedy wrócisz do swojego domu? – zapytała mała Ola.
Nie potrafiłam odpowiedzieć.
Dni mijały powoli. Czułam się coraz bardziej niewidzialna. Nikt nie dzwonił bez powodu. Nikt nie pytał o moje zdrowie.
Pewnego wieczoru zadzwoniła Zofia.
– Haniu, musisz coś zrobić dla siebie! – powiedziała stanowczo.
Zaczęłam chodzić na spacery po parku. Zapisałam się na zajęcia z jogi dla seniorów. Poznałam kilka nowych osób. Ale pustka w sercu pozostała.
Czasem patrzę przez okno na dzieci bawiące się na podwórku i myślę: czy naprawdę bycie matką oznacza rezygnację ze wszystkiego? Czy oddając dom rodzinie, oddałam też kawałek siebie?
Może powinnam była walczyć? Może powinnam była powiedzieć „nie”?
A może to właśnie jest cena miłości do rodziny?
Czy ktoś z was też musiał wybierać między własnym szczęściem a dobrem bliskich? Czy naprawdę można być szczęśliwym po takiej decyzji?