Szarlotka, której nigdy nie upiekłam: Historia Marii

— Nie jesteś już nikomu nic winna, tylko swojemu dziecku… — usłyszałam głos mojej matki w głowie, kiedy zamykałam drzwi na klucz. To był jeden z tych rzadkich dni, kiedy miałam wolne. Zamiast odpocząć, postanowiłam zrobić coś dla innych. Chciałam upiec szarlotkę — ulubione ciasto mojego męża i dzieci. Wydawało się to takie proste, taki drobiazg, a jednak…

W kuchni pachniało jeszcze kawą z poranka. Zajrzałam do szafki po mąkę i wtedy zobaczyłam, że słoik jest pusty. Westchnęłam ciężko. „Znowu czegoś brakuje,” pomyślałam z irytacją. Włożyłam płaszcz, poprawiłam szalik i wyszłam na zimny, lutowy wiatr. Sklep był niedaleko, ale każdy krok wydawał się cięższy niż zwykle.

Po drodze spotkałam sąsiadkę, panią Halinę. — O, pani Mario! — zawołała z uśmiechem. — Jak dzieci? Jak mąż? — Zawsze te same pytania. Odpowiedziałam grzecznie, choć w środku czułam narastającą frustrację. Czy ktoś kiedyś zapyta mnie, jak ja się czuję?

W sklepie było tłoczno. Starszy pan przede mną marudził przy kasie, a ja nerwowo ściskałam paczkę mąki. W głowie układałam już plan: wrócę do domu, szybko upiekę ciasto, dzieci się ucieszą, może mąż wreszcie mnie zauważy…

Gdy wróciłam, w domu panowała dziwna cisza. Z kuchni dobiegł mnie głos mojego syna, Pawła:
— Mamo! Tata dzwonił! Powiedział, że wróci później.

Poczułam ukłucie w sercu. Ostatnio coraz częściej wracał późno. Tłumaczył się pracą, ale ja wiedziałam swoje. Zostawiłam zakupy na stole i poszłam do pokoju córki.

— Mamo, pomożesz mi z zadaniem? — zapytała cicho Zosia.
— Zaraz, kochanie. Najpierw upiekę szarlotkę.

Zosia spuściła głowę. Widziałam jej rozczarowanie. Zawsze była na drugim planie — najpierw dom, potem tata, potem brat… a ona gdzieś na końcu.

Zaczęłam obierać jabłka. Ręce mi drżały. Przypomniały mi się słowa mojej matki: „Nie jesteś już nikomu nic winna…” Ale czy to prawda? Czy matka kiedykolwiek przestaje być coś winna swoim bliskim?

Nagle usłyszałam trzask drzwi. Paweł wbiegł do kuchni:
— Mamo! Tata dzwonił jeszcze raz! Powiedział, że nie wróci na kolację.

Zamarłam z nożem w ręku. Przez chwilę miałam ochotę rzucić wszystko i wyjść. Ale nie mogłam — dzieci były w domu.

Wieczorem siedzieliśmy przy stole bez ojca. Szarlotka nie wyszła — zapomniałam dodać proszku do pieczenia. Dzieci jadły w milczeniu.

— Mamo, czy tata nas już nie kocha? — zapytała nagle Zosia.

Zakręciło mi się w głowie. Co miałam odpowiedzieć? Że tata ma inną rodzinę? Że mama jest zmęczona i nie wie już, jak dalej żyć?

— Tata was kocha… tylko czasem ludzie się gubią — powiedziałam cicho.

Położyłam dzieci spać i długo siedziałam sama w kuchni. Patrzyłam na niedopieczoną szarlotkę i czułam narastającą złość — na męża, na siebie, na cały świat. Przypomniały mi się wszystkie te lata poświęceń: rezygnacja z pracy, marzeń, przyjaciół… Wszystko dla rodziny.

Telefon zadzwonił po północy. To był on.
— Maria… nie wrócę dziś. Musimy porozmawiać jutro.

W jego głosie nie było już czułości. Tylko chłód i zmęczenie.

Nie spałam tej nocy. Przewracałam się z boku na bok, słuchając oddechów dzieci za ścianą. Rano spojrzałam w lustro i zobaczyłam kobietę, której nie poznawałam.

Kiedy mąż wrócił następnego dnia, rozmowa była krótka.
— Maria… Ja już nie mogę tak żyć. Potrzebuję czegoś innego.

Nie płakałam. Nie krzyczałam. Po prostu poczułam pustkę.

Dzieci patrzyły na mnie szeroko otwartymi oczami.
— Mamo… co teraz będzie?

Objęłam ich mocno.
— Teraz będziemy razem. I już nikomu nic nie jestem winna… tylko wam.

Minęły miesiące od tamtego dnia. Czasem jeszcze piekę szarlotkę — zawsze wychodzi za słodka albo za sucha. Dzieci dorastają szybciej niż bym chciała. Często myślę o tym jednym zdaniu mojej matki: „Nie jesteś już nikomu nic winna…”

Ale czy to prawda? Czy matka kiedykolwiek przestaje być coś winna swoim dzieciom? Czy można nauczyć się żyć tylko dla siebie? Może wy mi powiecie…