„Walizka i bilet w jedną stronę”: Jak powiedziałam mężowi do widzenia

— To wszystko? — zapytał Marek, patrząc na mnie z niedowierzaniem. Stał w progu naszego mieszkania na warszawskim Mokotowie, trzymając w ręku starą, granatową walizkę. W drugiej dłoni ściskał bilet kolejowy do Gdańska. Przez chwilę miałam wrażenie, że czas się zatrzymał. Moja córka Zosia stała za mną w kuchni, udając, że nie słyszy naszej rozmowy, ale widziałam jej cień na ścianie — była świadkiem wszystkiego.

Nie tak miało wyglądać moje życie. Kiedy poznałam Marka, wydawało mi się, że los wreszcie się do mnie uśmiechnął. Po rozwodzie z pierwszym mężem byłam przekonana, że już nigdy nie zaufam żadnemu mężczyźnie. Marek był inny — czuły, troskliwy, miał w sobie coś z chłopca, który dopiero uczy się świata. Był moim rówieśnikiem, ale czasem wydawał się młodszy ode mnie o całe lata świetlne.

Pamiętam naszą pierwszą randkę w kawiarni na Nowym Świecie. Siedzieliśmy przy oknie, piliśmy gorącą czekoladę i śmialiśmy się z własnych nieporadnych żartów. Marek opowiadał o swoim dzieciństwie w małym miasteczku pod Olsztynem, o tym, jak marzył o wielkim mieście i wielkiej miłości. Wtedy uwierzyłam, że to właśnie ja mogę być tą miłością.

Zosia zaakceptowała Marka szybciej, niż się spodziewałam. Miała wtedy dziewięć lat i była spragniona ojcowskiej uwagi. Marek starał się być dla niej kimś ważnym — zabierał ją na rowerowe wycieczki do Lasu Kabackiego, pomagał przy lekcjach matematyki, nawet nauczył ją jeździć na łyżwach. Przez chwilę byliśmy rodziną z obrazka.

Ale życie to nie bajka. Z czasem zaczęły pojawiać się rysy na naszym idealnym obrazie. Marek coraz częściej wracał późno z pracy, tłumacząc się nadgodzinami. Zosia przestała go pytać o wspólne wyjścia. Ja zaczęłam czuć się samotna — jakbyśmy mieszkali razem tylko po to, żeby nie być samemu.

Pewnego wieczoru, gdy Zosia była u babci, Marek wrócił do domu pijany. To był pierwszy raz. Pamiętam ten zapach alkoholu i jego nieobecny wzrok. Próbowałam z nim rozmawiać, ale tylko wzruszył ramionami i zamknął się w sypialni. Następnego dnia przepraszał, obiecywał poprawę. Wybaczyłam mu — chciałam wierzyć, że to jednorazowy incydent.

Ale sytuacja zaczęła się powtarzać. Coraz częściej wracał do domu rozdrażniony, zamknięty w sobie. Przestał rozmawiać ze mną i z Zosią. Czułam się niewidzialna. Zaczęły się kłótnie — najpierw o drobiazgi: niepozmywane naczynia, rachunki za prąd, potem o sprawy poważniejsze: brak wsparcia, obojętność wobec Zosi.

— Czy ty w ogóle mnie jeszcze kochasz? — zapytałam go pewnego wieczoru.

— Nie wiem — odpowiedział cicho i odwrócił wzrok.

To bolało bardziej niż jakiekolwiek krzyki czy oskarżenia. Przez kilka tygodni żyliśmy obok siebie jak współlokatorzy. Zosia coraz częściej zamykała się w swoim pokoju albo wychodziła do koleżanek. Ja zaczęłam mieć problemy ze snem — budziłam się w środku nocy i patrzyłam w sufit, zastanawiając się, gdzie popełniłam błąd.

Pewnego dnia znalazłam w jego telefonie wiadomości do innej kobiety. Nie były jednoznaczne — trochę flirtu, trochę narzekań na życie rodzinne. Poczułam się zdradzona i upokorzona. Kiedy skonfrontowałam go z tym faktem, tylko wzruszył ramionami.

— To nic nie znaczy — powiedział bez emocji.

Wtedy coś we mnie pękło. Przez kilka dni chodziłam jak w transie, próbując zrozumieć, co dalej zrobić ze swoim życiem. Rozmawiałam z mamą przez telefon — płakałam do słuchawki jak dziecko. Mama powiedziała tylko: „Musisz pomyśleć o sobie i o Zosi”.

Podjęłam decyzję pewnego ranka, kiedy zobaczyłam Zosię płaczącą po cichu w łazience. Nie mogłam pozwolić na to, żeby moje dziecko dorastało w domu pełnym chłodu i obojętności.

Wieczorem spakowałam Markowi walizkę. Włożyłam do niej kilka jego koszul, ulubiony sweter i książkę, którą czytał przed snem. Na stole położyłam bilet do Gdańska — wiedziałam, że tam mieszka jego siostra i może przez jakiś czas u niej pomieszkać.

Kiedy wrócił do domu i zobaczył walizkę oraz bilet, przez chwilę milczał.

— Naprawdę tego chcesz? — zapytał cicho.

— Tak — odpowiedziałam stanowczo, choć serce mi pękało.

Nie było łez ani dramatycznych scen. Po prostu wyszedł. Zosia wyszła ze swojego pokoju i przytuliła mnie mocno.

— Mamo… będzie lepiej? — zapytała szeptem.

— Będzie — odpowiedziałam jej drżącym głosem.

Minęły już dwa miesiące od tamtej nocy. Czasem budzę się rano i przez chwilę mam nadzieję, że to był tylko zły sen. Ale potem widzę Zosię uśmiechniętą przy śniadaniu i wiem, że zrobiłam dobrze.

Czasem zastanawiam się: czy można było uratować nasze małżeństwo? Czy powinnam była walczyć dłużej? A może czasem trzeba po prostu pozwolić komuś odejść… żeby samemu móc znów zacząć żyć?