„Zanim miasto się obudzi – opowieść syna ulicznego zamiatacza”
— Wstawaj, Michał! — głos mamy był cichy, ale stanowczy. Otworzyłem oczy, jeszcze zanim dzwon kościoła św. Rocha rozciął ciszę świtu. Zimno wciskało się przez nieszczelne okno, a ja już wiedziałem, że to będzie kolejny dzień walki.
Wstałem z łóżka, które kiedyś dzieliłem z tatą. Teraz jego połowa była pusta, a ja wciąż czułem jego zapach — mieszankę potu, tytoniu i ulicznego kurzu. Tata zmarł nagle dwa lata temu. Zawał. Zostawił nas samych: mnie, mamę i młodszą siostrę, Kasię. Od tamtej pory wszystko się zmieniło.
Mama zachorowała krótko po pogrzebie. Lekarze mówili: „nerwy”, „przemęczenie”, „depresja”. Ja widziałem tylko jej coraz bardziej puste oczy i drżące ręce, kiedy próbowała zrobić herbatę. Przejęła po tacie pracę w miejskich służbach porządkowych, ale szybko okazało się, że nie da rady. Wtedy ja musiałem dorosnąć szybciej niż rówieśnicy.
— Michał, nie zapomnij szalika — przypomniała mama, podając mi stary, wełniany szalik taty. — Jest zimno.
— Wiem, mamo. Wracam przed ósmą, żeby odprowadzić Kasię do szkoły.
Wyszedłem na ulicę. Miasto spało. Tylko gdzieniegdzie paliły się światła w oknach — może ktoś nie mógł spać, może ktoś wracał z nocnej zmiany. Ja szedłem na przystanek tramwajowy z miotłą na ramieniu. Czułem na sobie wzrok sąsiadki z parteru — pani Jadwigi, która zawsze patrzyła na mnie z mieszaniną litości i pogardy.
— Syn zamiatacza… — usłyszałem kiedyś za plecami w sklepie spożywczym. — Taki młody, a już musi pracować.
Zaciskałem wtedy pięści w kieszeniach kurtki. Nie chciałem być powodem plotek. Chciałem tylko przetrwać.
Praca była prosta: zamiatać chodniki wokół rynku i przystanków tramwajowych. Zimą odgarniać śnieg. Latem zbierać pety i papierki po lodach. Najgorsze były poranki po weekendzie — rozbite butelki, wymiociny pod ławkami, ślady po nocnych imprezach.
Czasem spotykałem znajomych ze szkoły. Udawali, że mnie nie widzą albo rzucali szybkie „cześć” i szli dalej. Raz podszedł do mnie Bartek z klasy:
— Michał… To ty? — zapytał niepewnie.
— Tak, ja — odpowiedziałem, nie patrząc mu w oczy.
— Pomóc ci?
Pokręciłem głową. Wolałem być sam ze swoim wstydem.
Po pracy wracałem do domu. Mama siedziała przy stole i patrzyła w okno.
— Jak było? — zapytała cicho.
— Dobrze — skłamałem.
Wiedziałem, że nie chce słyszeć prawdy: o tym, jak dzieciaki rzucały we mnie śnieżkami i wołały „Michał Miotła”, o tym, jak starsi panowie z przystanku śmiali się pod nosem.
Po śniadaniu odprowadzałem Kasię do szkoły. Była jeszcze mała i nie rozumiała wszystkiego.
— Michałku, dlaczego musisz pracować? — pytała czasem.
— Bo mama jest chora, a ktoś musi nam pomóc — odpowiadałem najprościej jak umiałem.
W szkole byłem zmęczony i rozkojarzony. Nauczyciele patrzyli na mnie inaczej niż kiedyś. Pani Nowak od matematyki próbowała mnie wspierać:
— Michał, jeśli będziesz potrzebował pomocy…
Ale ja nie chciałem litości. Chciałem tylko normalności.
Wieczorami siadałem przy biurku i uczyłem się do matury. Marzyłem o studiach na politechnice. Chciałem wyrwać się z tego świata mioteł i śmieci. Ale im bardziej się starałem, tym częściej słyszałem od mamy:
— Michał, może lepiej by było, gdybyś znalazł stałą pracę? Studia są dla bogatych…
Kłóciliśmy się o to coraz częściej. Mama bała się o przyszłość. Ja bałem się zmarnować swoje życie.
Pewnego dnia wróciłem do domu wcześniej niż zwykle. Zastałem mamę płaczącą w kuchni.
— Mamo? Co się stało?
— Byłam dziś u lekarza… Wyniki są złe…
Świat mi się zawalił. Kasia weszła do kuchni i przytuliła się do mamy.
— Nie płacz, mamo…
Tamtego wieczoru długo siedzieliśmy razem przy stole. Po raz pierwszy od dawna poczułem się naprawdę dorosły.
Od tamtej pory wszystko robiłem szybciej: pracowałem więcej, uczyłem się więcej, spałem mniej. Czasem miałem ochotę uciec — zostawić wszystko i zacząć nowe życie gdzieś daleko od Białegostoku. Ale wiedziałem, że nie mogę zostawić mamy i Kasi.
Wiosną dostałem list z politechniki: zostałem przyjęty na studia dzienne! Pokazałem go mamie z drżącymi rękami.
— Michał… Ale jak my sobie poradzimy bez ciebie?
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Czy mam prawo myśleć o sobie? Czy powinienem zostać i dalej zamiatać ulice?
Dziś stoję na przystanku tramwajowym z miotłą w ręku i patrzę na budzące się miasto. Ludzie mijają mnie obojętnie. Nie wiedzą nic o mojej walce.
Czy warto poświęcić własne marzenia dla rodziny? Czy godność to tylko kwestia pracy czy może czegoś więcej? Może ktoś z was zna odpowiedź…