Blizny i przyjaźń: historia niepokonanej duszy

– Nie patrz tak na mnie, Martyna – mówi Ola, odwracając wzrok w stronę zachodzącego słońca. Jej głos drży, a ja czuję, jak coś ściska mi gardło. Siedzimy na jej balkonie na piętnastym piętrze nowoczesnego apartamentowca na obrzeżach Wrocławia. Wiatr szarpie firanką, a pod nami rozciąga się miasto, które nigdy nie śpi.

Ola przeprowadziła się tu cztery lata temu z ojcem i babcią. Jej tata, pan Andrzej, jest prawnikiem w firmie budowlanej, która postawiła ten budynek. Wybrali mieszkanie z ogromnym balkonem specjalnie dla Oli – miała tu rozwijać swoją pasję do malowania. Ale od czasu wypadku Ola nie dotknęła pędzla.

Patrzę na jej ręce – drobne, blade, z widocznymi bliznami po oparzeniach. Wiem, że nie powinnam się gapić, ale nie potrafię oderwać wzroku. Przypominam sobie tamten dzień sprzed dwóch lat, kiedy wszystko się zmieniło. Ola wracała ze mną ze szkoły, śmiałyśmy się z głupich żartów Bartka z naszej klasy. Nagle usłyszałyśmy krzyk. Na przystanku autobusowym płonął śmietnik. Ola pobiegła pierwsza – chciała pomóc bezdomnemu, który próbował wyciągnąć z ognia swój stary plecak. Zanim dobiegłam, ona już była cała w płomieniach.

Szpital, operacje, przeszczepy skóry. Przez miesiące nie mogłam jej odwiedzać – rodzina zamknęła się przed światem. Babcia Oli obwiniała wszystkich: szkołę, miasto, nawet mnie. „Gdybyś jej nie zatrzymała…” – powtarzała przez łzy. Tata Oli milczał. Tylko mama Oli – która zostawiła rodzinę lata temu i wyjechała do Niemiec – nie odezwała się wcale.

Kiedy w końcu pozwolono mi ją zobaczyć, Ola była cieniem dawnej siebie. Leżała nieruchomo na łóżku, patrząc w sufit. Jej ręce były zabandażowane, twarz pokryta bliznami i nową skórą. Próbowałam żartować, opowiadać o szkole, o tym jak Bartek dostał jedynkę z matmy. Ale Ola milczała.

– Po co przyszłaś? – zapytała wtedy cicho.
– Bo jesteś moją przyjaciółką.
– Nie chcę już nikogo widzieć.

Nie poddałam się. Przychodziłam codziennie po szkole, zostawiałam jej liściki pod poduszką, przynosiłam ulubione książki i czekoladki (których i tak nie jadła). Z czasem zaczęła odpowiadać na moje wiadomości – najpierw krótkimi zdaniami, potem coraz dłuższymi. Pewnego dnia poprosiła mnie o farby.

Ale to było dawno temu. Teraz Ola znów zamyka się w sobie. Od kilku tygodni nie wychodzi z domu, nie odbiera telefonów od kolegów ze szkoły plastycznej. Jej tata coraz częściej wraca późno do domu, a babcia narzeka na wszystko: na pogodę, na sąsiadów, na „zepsutą młodzież”.

– Martyna… boję się wrócić do ludzi – mówi Ola nagle. – Wszyscy patrzą na mnie jak na potwora.
– Nie jesteś potworem! Jesteś najodważniejszą osobą, jaką znam.
– Odwagi mi zabrakło wtedy… Gdybym była mądrzejsza, nie rzuciłabym się w ten ogień.

Cisza między nami gęstnieje. Słychać tylko szum miasta i odległe syreny karetek. Próbuję znaleźć słowa otuchy, ale wiem, że żadne nie będą wystarczające.

Kilka dni później babcia Oli wybucha podczas kolacji:
– Gdyby twoja matka tu była, wszystko wyglądałoby inaczej! Ty i twoje głupie pomysły! Malowanie! Po co ci to było?
Ola rzuca łyżką i wychodzi trzaskając drzwiami balkonowymi. Siedzę z nią potem do północy, słuchając jej płaczu.

– Martyna… czasem myślę, że lepiej byłoby zniknąć. Tak po prostu przestać istnieć.
– Nie mów tak! Jesteś dla mnie jak siostra.
– Ale ja nie chcę być ciężarem dla taty i babci.

Wtedy pierwszy raz widzę jej łzy od miesięcy. Przytulam ją mocno i obiecuję sobie, że nie pozwolę jej się poddać.

Następnego dnia przekonuję Olę, żeby poszła ze mną do parku Szczytnickiego. Idziemy bocznymi alejkami, żeby unikać ludzi. Po drodze spotykamy Bartka – udaje, że nas nie widzi. Ola spuszcza głowę.

– Widzisz? Nawet on się mnie boi.
– On jest po prostu głupi – odpowiadam złością.

W parku siadamy na ławce pod starym dębem. Wyciągam szkicownik i farby akwarelowe.
– Pomaluj coś dla mnie – proszę cicho.
Ola długo patrzy na puste kartki. W końcu bierze pędzel do ręki i zaczyna malować drzewo – takie samo jak to nad nami. Jej ruchy są niepewne, ale w oczach pojawia się błysk dawnej pasji.

Od tego dnia spotykamy się codziennie i malujemy razem. Ola powoli odzyskuje pewność siebie. Zaczyna rozmawiać z tatą o swoich uczuciach; nawet babcia łagodnieje i przynosi nam herbatę na balkon.

Ale blizny zostają – nie tylko te na skórze Oli, ale też w jej sercu i w naszej przyjaźni. Czasem boję się, że jeden zły dzień wystarczy, by wszystko znów runęło jak domek z kart.

Czy naprawdę można nauczyć się żyć z bólem? Czy przyjaźń wystarczy, by uleczyć najgłębsze rany? Patrzę na Olę i wiem jedno: nigdy nie wolno zostawiać bliskich samych z ich cierpieniem.