Nie wszystko jest takie, jak się wydaje – Historia Haliny z oddziału wewnętrznego
– Halina Stanisławowna, ta Iwonka z piątej sali cały wieczór prosiła, żebym dała jej ubranie i wypuściła do domu. Mówiła pani, żeby powiadomić, jak coś.
Głos Kingi był cichy, niemal konspiracyjny. Stałyśmy w półmroku ordynatorium, gdzie zapach kawy mieszał się z wonią środków dezynfekujących. Poprawiłam kosmyk włosów, który uparcie wymykał się spod czepka. – Dziękuję, Kinga, zajmę się tym – odpowiedziałam spokojniej, niż się czułam. W środku ścisnęło mnie jednak niepokojące przeczucie.
Iwona. Dziewczyna z piątej sali. Miała dwadzieścia dwa lata i oczy tak smutne, że trudno było na nie patrzeć dłużej niż chwilę. Trafiła do nas po próbie samobójczej. Jej matka przyjeżdżała codziennie, ale rozmowy kończyły się płaczem i trzaskaniem drzwiami. Lekarze mówili o depresji, ale ja widziałam coś więcej – rozpaczliwą potrzebę bycia usłyszaną.
Zanim weszłam na salę, zatrzymałam się na chwilę przy oknie. Za szybą szarzał świt, a na parkingu pielęgniarz Zbyszek palił papierosa, chowając się przed zimnym wiatrem. Wzięłam głęboki oddech i weszłam do środka.
Iwona siedziała na łóżku, skulona pod kocem. Gdy mnie zobaczyła, jej twarz stężała.
– Pani Halino… – zaczęła cicho. – Ja muszę wyjść. Proszę mi pomóc.
– Iwonko, wiem, że ci ciężko – usiadłam obok niej. – Ale musisz tu zostać jeszcze kilka dni. Lekarz mówił…
– Lekarz nic nie wie! – przerwała mi gwałtownie. – Oni wszyscy myślą, że jestem chora psychicznie. Ale ja po prostu nie mogę już tu być! W domu czeka na mnie mama…
Zawahałam się. Przez chwilę widziałam w niej siebie sprzed lat – młodą dziewczynę, która też chciała uciec od wszystkiego. Przypomniałam sobie własną matkę i nasze kłótnie o to, co powinnam robić ze swoim życiem.
– Iwona – powiedziałam łagodnie – twoja mama bardzo się o ciebie martwi. Wiem, że jest wam trudno rozmawiać…
– Ona mnie nienawidzi! – wybuchła Iwona. – Gdyby nie ona…
Zamilkła nagle i odwróciła wzrok. Poczułam ukłucie niepokoju.
– Co się stało w domu? – zapytałam cicho.
– Nic… Nic takiego…
Ale jej dłonie drżały pod kocem.
Tego dnia nie mogłam przestać o niej myśleć. Przez cały obchód czułam jej spojrzenie na plecach. Po południu zadzwoniła do mnie matka Iwony.
– Pani Halino… Czy mogę przyjechać? Muszę z nią porozmawiać…
W głosie kobiety słyszałam rozpacz i zmęczenie. Umówiłyśmy się na wieczór.
Gdy przyszła, była blada i roztrzęsiona. Usiadłyśmy w pokoju socjalnym.
– Nie wiem już, co robić – zaczęła matka Iwony. – Ona mnie odpycha… Odkąd jej ojciec odszedł…
Zatrzymała się nagle i spojrzała na mnie z wyrzutem.
– Ja też mam swoje granice! Ile można znosić? Pracuję na dwa etaty, a ona tylko leży i płacze!
Słuchałam jej w milczeniu. Znałam ten ton – bezradność podszyta gniewem. Sama byłam kiedyś córką i matką jednocześnie; wiem, jak łatwo przekroczyć cienką linię między troską a oskarżeniem.
Wieczorem wróciłam do domu później niż zwykle. Mój mąż, Andrzej, czekał z kolacją.
– Znowu byłaś dłużej? – zapytał z lekkim wyrzutem.
– Tak… Mamy trudny przypadek na oddziale.
Nie miałam siły tłumaczyć mu wszystkiego. Ostatnio coraz częściej czułam się obca nawet we własnym domu. Nasza córka wyjechała na studia do Krakowa i od miesięcy nie dzwoniła. Andrzej zamknął się w sobie po śmierci swojego ojca. Każde z nas żyło w swoim świecie.
W nocy długo nie mogłam zasnąć. Myślałam o Iwonie i jej matce. O tym, jak łatwo oceniamy innych, nie znając ich historii.
Następnego dnia rano Kinga przyszła do mnie znowu.
– Halina… Iwona zniknęła z sali! Nie ma jej nigdzie!
Serce mi stanęło. Pobiegłyśmy razem przez korytarz. W łazience znalazłyśmy tylko pusty kubek po herbacie i porzucony szlafrok.
Zaalarmowałyśmy ochronę i lekarzy. Przez godzinę szukaliśmy jej po całym szpitalu. W końcu znalazł ją Zbyszek – siedziała skulona za kontenerami na śmieci na tyłach budynku.
Była przemarznięta i zapłakana.
– Nie chcę wracać! – krzyczała przez łzy. – Nikt mnie tu nie rozumie!
Usiadłam obok niej na zimnym betonie.
– Iwona… Ja cię słyszę. Naprawdę cię słyszę.
Przez chwilę milczałyśmy razem w ciszy przerywanej tylko szumem wiatru.
Po tym incydencie lekarze zdecydowali o konsultacji psychiatrycznej. Matka Iwony przyjechała jeszcze tego samego dnia. Tym razem rozmowa była inna – mniej krzyku, więcej łez.
Wieczorem zostałam dłużej na oddziale. Przysiadłam przy oknie i patrzyłam na ciemniejące niebo nad miastem.
Czy naprawdę potrafimy zobaczyć drugiego człowieka takim, jakim jest? Czy tylko projektujemy na innych własne lęki i oczekiwania?
Czasem myślę, że każdy z nas nosi w sobie jakąś niewidzialną ranę. Może właśnie dlatego tak trudno nam być razem…