Przeprowadziliśmy Mamę do Miasta, by Pomagała z Dziećmi. Ale Ona Miała Własne Plany
— Mamo, możesz odebrać Zosię z przedszkola w środę? — zapytałam, ledwo łapiąc oddech między jednym a drugim telefonem w pracy.
— W środę? — usłyszałam w słuchawce jej głos, nieco niepewny. — Nie mogę, mam wtedy jogę.
Zatkało mnie. Joga? Moja mama? Przecież przeprowadziliśmy ją z małego miasteczka do Warszawy właśnie po to, żeby pomagała nam z dziećmi! Przez chwilę nie mogłam wydusić słowa. W mojej głowie kłębiły się myśli: czy ona nie rozumie, jak bardzo jej potrzebujemy? Czy naprawdę własna przyjemność jest ważniejsza od wnuków?
Wszystko zaczęło się kilka miesięcy wcześniej. Ja i mój mąż, Tomek, pracujemy na pełen etat. Mamy dwójkę dzieci: Zosię (5 lat) i Antka (2 lata). Po narodzinach Antka życie zamieniło się w niekończący się maraton: praca, przedszkole, żłobek, zakupy, obiady, pranie… Byliśmy wykończeni. Moja mama, pani Halina, mieszkała wtedy jeszcze w Radomiu. Odwiedzała nas raz na miesiąc, zawsze z torbą pełną domowych pierogów i ciepłym uśmiechem. Pewnego dnia Tomek rzucił: „A może by tak mama przeprowadziła się do nas? Byłoby łatwiej wszystkim”.
Mama długo się wahała. Miała tam swoje życie: sąsiadki, ogródek, kościół. Ale przekonaliśmy ją — dla dobra rodziny. Wynajęliśmy jej małe mieszkanie pięć minut od naszego bloku. Na początku wszystko układało się świetnie. Mama odbierała Zosię z przedszkola, gotowała obiady, czasem zabierała dzieci na spacer. Ja mogłam wreszcie spokojnie popracować z domu, Tomek miał mniej stresu.
Ale po kilku tygodniach zaczęłam zauważać zmiany. Mama coraz częściej wspominała o nowych znajomych z osiedla. Raz wróciła późno wieczorem — była na spotkaniu klubu książki. Innym razem powiedziała, że idzie na warsztaty ceramiczne. Zaczęłam się niepokoić. Czyżby zaczynała mieć własne życie? Przecież miała być tu dla nas!
Pewnego wieczoru, kiedy dzieci już spały, usiedliśmy z Tomkiem przy kuchennym stole.
— Wiesz co? — zaczęłam cicho. — Mam wrażenie, że mama coraz mniej chce nam pomagać.
Tomek wzruszył ramionami.
— Może po prostu chce mieć coś swojego? Przecież całe życie była dla innych.
Westchnęłam ciężko. Wiedziałam, że ma rację, ale czułam się zdradzona. Przecież to my ją tu ściągnęliśmy! Czy nie powinna teraz być bardziej dostępna?
W środę rano zadzwoniłam do mamy jeszcze raz.
— Mamo, naprawdę nie możesz odebrać Zosi?
— Kochanie — odpowiedziała łagodnie — joga to jedyna rzecz w tygodniu tylko dla mnie. Proszę, spróbuj mnie zrozumieć.
Złość ścisnęła mi gardło.
— A my? My też potrzebujemy pomocy! — wybuchłam.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
— Wiem — powiedziała cicho mama. — Ale ja też jestem człowiekiem.
Rozłączyłam się bez słowa. Cały dzień chodziłam jak struta. W pracy nie mogłam się skupić, w domu byłam rozdrażniona. Wieczorem przyszła mama. Przyniosła ciasto drożdżowe i usiadła naprzeciwko mnie przy stole.
— Wiem, że jesteś zła — zaczęła spokojnie. — Ale musisz zrozumieć: całe życie byłam dla innych. Najpierw dla twojego taty, potem dla ciebie i twojego brata. Teraz chciałabym choć trochę pobyć sobą.
Patrzyłam na nią długo. Miała zmarszczki wokół oczu i siwe włosy spięte w kok. Nagle zobaczyłam ją inaczej: nie jako babcię na zawołanie, ale kobietę, która przez lata rezygnowała ze swoich marzeń.
— Ale przecież my cię potrzebujemy… — wyszeptałam.
Uśmiechnęła się smutno.
— A ja potrzebuję siebie.
Przez następne dni atmosfera była napięta. Dzieci wyczuwały nerwy, Tomek unikał rozmów o mamie. Ja czułam się rozdarta: między wdzięcznością a żalem, między obowiązkiem a egoizmem.
Pewnego dnia odebrałam Zosię sama. Stałyśmy na przystanku autobusowym, kiedy podeszła do nas mama w sportowym stroju i z matą do jogi pod pachą.
— Cześć dziewczyny! — zawołała radośnie.
Zosia rzuciła się jej na szyję.
— Babciu! Pójdziesz ze mną na plac zabaw?
Mama spojrzała na mnie pytająco.
— Mam jeszcze godzinę do zajęć — powiedziała cicho.
Patrzyłyśmy na siebie przez chwilę. W końcu skinęłam głową.
Na placu zabaw siedziałyśmy razem na ławce. Mama opowiadała mi o nowych koleżankach z jogi i o tym, jak pierwszy raz od lat czuje się wolna i szczęśliwa.
— Wiesz — powiedziała nagle — czasem trzeba nauczyć się prosić o pomoc innych niż tylko rodzinę. Może sąsiedzi mogą odebrać Zosię raz w tygodniu? Albo zatrudnicie opiekunkę?
Zaskoczyło mnie to. Przez chwilę poczułam się winna: czy naprawdę oczekiwałam od mamy poświęcenia bez końca?
Wieczorem długo rozmawiałam z Tomkiem. Ustaliliśmy nowy plan: zatrudnimy opiekunkę na kilka godzin w tygodniu, a mama będzie pomagać wtedy, kiedy może i chce.
Minęło kilka miesięcy. Mama kwitnie: chodzi na jogę, spotyka się z koleżankami, czasem zabiera dzieci na lody albo do kina. Ja nauczyłam się prosić o pomoc innych i… odpuszczać kontrolę.
Czasem patrzę na mamę i myślę: czy ja też będę umiała postawić granice swoim dzieciom? Czy pozwolą mi być sobą?
A wy? Czy potrafilibyście zaakceptować wybory swoich rodziców? Czy zawsze oczekujemy od nich poświęcenia — nawet kosztem ich szczęścia?