Gdy wszystko zniknęło — opowieść Jakuba o stracie, rodzinie i ciszy

Gdy drzwi zatrzasnęły się za Martą, nie drgnąłem. Siedziałem na starym taborecie przy ścianie, boso, w wytartej koszulce i dżinsach. W dłoni trzymałem filiżankę z niedopitą herbatą, która już dawno ostygła. Z przedpokoju dobiegł dźwięk klucza obracającego się w zamku — dwa razy. To był koniec. Odeszła. Z walizką. Ze szczoteczką, którą kupiliśmy razem na pierwsze wspólne wakacje nad morzem. Z książką, którą jej podarowałem na urodziny. Z moim sercem, które zostawiła gdzieś pod stertą niepranych ubrań i niedokończonych rozmów.

Cisza była gęsta, lepka. Przez chwilę miałem wrażenie, że nawet zegar przestał tykać. Spojrzałem na ścianę, gdzie wisiało nasze zdjęcie z wesela — uśmiechnięci, młodzi, naiwni. „Jakub, przecież to nie mogło się tak skończyć”, pomyślałem. Ale skończyło się. Bez krzyku, bez dramatycznych gestów. Po prostu — drzwi się zamknęły.

Nie wiem, kiedy zacząłem płakać. Może wtedy, gdy usłyszałem jej kroki na klatce schodowej. Może wtedy, gdy zobaczyłem pustą półkę po jej książkach. A może dopiero wtedy, gdy zadzwoniła mama.

– Jakub? Wszystko w porządku? – Jej głos był cichy, jakby wiedziała już wszystko.

– Marta odeszła – powiedziałem tylko.

Po drugiej stronie zapadła cisza. Wiedziałem, że mama nigdy nie lubiła Marty. Uważała ją za zbyt niezależną, zbyt głośną, zbyt… inną. Ile razy słyszałem: „Synu, ona cię zostawi. Ona nie jest dla ciebie”? Ile razy broniłem Marty przed rodziną? Teraz nie miałem już kogo bronić.

Wstałem i przeszedłem do kuchni. Na stole leżał jej kubek z niedopitą kawą i kartka: „Przepraszam”. Tylko tyle. Przepraszam za co? Za to, że nie potrafiliśmy się dogadać? Za te wszystkie wieczory spędzone osobno — ona przy komputerze, ja przed telewizorem? Za to, że nie mieliśmy dzieci, bo zawsze było coś ważniejszego?

Przypomniałem sobie naszą ostatnią kłótnię. Było późno, padał deszcz. Marta wróciła z pracy zmęczona i zirytowana.

– Znowu nie wyniosłeś śmieci! – rzuciła od progu.

– Przepraszam, zapomniałem – odpowiedziałem automatycznie.

– Ty zawsze wszystko zapominasz! Nawet mnie!

Nie odpowiedziałem wtedy nic. Po prostu wyszedłem na balkon i zapaliłem papierosa. Marta zamknęła się w łazience i płakała. Wiedziałem o tym, ale nie potrafiłem do niej pójść.

Teraz żałowałem każdego niewypowiedzianego słowa. Każdego gestu, którego zabrakło.

Telefon zadzwonił ponownie. Tym razem to był mój brat, Paweł.

– Stary, słyszałem… Może wpadniesz do mnie na weekend? Pogadamy, napijemy się piwa.

– Nie wiem… – wymamrotałem.

– Nie możesz siedzieć sam w tym mieszkaniu. Zwariujesz.

Może miał rację. Ale nie chciałem nigdzie iść. Chciałem tylko siedzieć i patrzeć na drzwi, jakby miały się zaraz otworzyć i jakby Marta miała wrócić.

Wieczorem zadzwonił dzwonek do drzwi. Przez chwilę serce mi zabiło mocniej — może to ona? Ale to była sąsiadka z naprzeciwka, pani Zofia.

– Panie Jakubie… wszystko w porządku? Słyszałam… – zawahała się.

– Tak, dziękuję – skłamałem.

Pani Zofia podała mi talerz z ciastem.

– Trzeba jeść – powiedziała cicho i odeszła.

Usiadłem przy stole i patrzyłem na ciasto przez długą chwilę. Przypomniało mi się dzieciństwo w domu rodzinnym pod Krakowem — mama piekła podobne ciasto na każdą niedzielę. Wtedy wydawało mi się, że świat jest prosty: dom, rodzina, wspólne obiady. Teraz wszystko było skomplikowane.

W nocy długo nie mogłem zasnąć. Przewracałem się z boku na bok, słuchając ciszy mieszkania. Każdy dźwięk wydawał się głośniejszy niż zwykle — kapanie kranu w łazience, szum lodówki, odległe odgłosy miasta za oknem.

Rano obudził mnie sms od Marty: „Zostawiłam klucze u sąsiadki. Proszę nie szukaj mnie”.

To bolało najbardziej — ta prośba o zapomnienie.

Przez kolejne dni żyłem jak automat. Praca — dom — praca — dom. Koledzy pytali: „Jakub, co się stało?” Odpowiadałem: „Nic takiego”. Ale wszyscy wiedzieli.

Mama dzwoniła codziennie:

– Synu, może wrócisz do domu? Tu zawsze znajdziesz wsparcie.

Ale ja nie chciałem wracać do rodzinnego domu. Tam czekałyby tylko wspomnienia i kolejne pytania: „A mówiłam ci…”.

Któregoś dnia spotkałem Martę przypadkiem na ulicy. Szła szybko, z opuszczoną głową. Zobaczyła mnie i zatrzymała się na chwilę.

– Jakub… przepraszam – powiedziała cicho.

– Za co? – zapytałem głupio.

– Za wszystko… za to, że nie potrafiłam być taka jak twoja mama chciała… za to, że nie umiałam być szczęśliwa tutaj…

Chciałem ją przytulić, powiedzieć: „Zacznijmy od nowa”. Ale wiedziałem już, że to niemożliwe.

Po powrocie do domu długo siedziałem przy oknie i patrzyłem na ludzi spieszących się gdzieś w deszczu. Każdy miał swój świat, swoje problemy. Ja zostałem sam ze swoją ciszą.

Dziś minął miesiąc odkąd Marta odeszła. Mieszkanie powoli przestaje pachnieć jej perfumami. Uczę się żyć od nowa — sam ze sobą i ze swoimi myślami.

Czasem zastanawiam się: czy można było coś zrobić inaczej? Czy gdybym częściej mówił „kocham cię”, wszystko potoczyłoby się inaczej? Czy naprawdę byliśmy tak różni?

Może czasem trzeba pozwolić komuś odejść — nawet jeśli boli to bardziej niż cokolwiek innego na świecie?

A wy… co byście zrobili na moim miejscu?