Kiedy miłość mierzy się procentami – historia rodziny Kowalskich
– Anna, musimy porozmawiać – głos Marka był chłodny, a ja już wiedziałam, że nie będzie to rozmowa o pogodzie. Stał w kuchni, oparty o blat, z kalkulatorem w ręku. – Wiesz, ostatnio wszystko drożeje. Myślę, że powinnaś zacząć pokrywać 30% wydatków domowych. To chyba uczciwe, prawda?
Zamarłam z kubkiem herbaty w dłoni. Przez chwilę patrzyłam na niego, próbując zrozumieć, czy to żart. Ale Marek nie żartował. Jego twarz była poważna, a w oczach widziałam cień zmęczenia. Przez głowę przebiegły mi setki myśli: czy naprawdę nasze małżeństwo sprowadza się do procentów? Czy miłość można przeliczyć na złotówki?
– 30%? – powtórzyłam głucho. – A co z tymi wszystkimi godzinami, które spędzam na gotowaniu, sprzątaniu, odrabianiu lekcji z dziećmi? To też wycenisz?
Marek westchnął ciężko.
– Aniu, ja nie mówię, że nic nie robisz. Ale czasy się zmieniły. Ty też pracujesz. Chyba powinniśmy dzielić się wszystkim po równo.
Wtedy coś we mnie pękło. Przez kolejne dni chodziłam jak cień po domu. W pracy w szkole próbowałam skupić się na uczniach, ale w głowie wciąż słyszałam jego słowa. Wieczorami patrzyłam na nasze dzieci – Zosię i Michała – i zastanawiałam się, czy one też kiedyś będą liczyć procenty w swoich rodzinach.
Pewnego ranka, kiedy Marek wyszedł do pracy, usiadłam przy stole z kartką papieru. Zaczęłam spisywać wszystkie domowe obowiązki: pranie, prasowanie, gotowanie, zakupy, odrabianie lekcji z dziećmi, sprzątanie łazienki, podlewanie kwiatów… Lista wydawała się nie mieć końca. Obok każdego zadania wpisałam szacunkowy czas tygodniowo. Potem policzyłam 30% tej sumy.
Wieczorem, kiedy Marek wrócił do domu, czekała na niego kolacja – ale tylko dla dzieci. Ja usiadłam z nimi przy stole i spokojnie powiedziałam:
– Od dziś wykonuję tylko 70% tego, co robiłam do tej pory. Skoro mamy dzielić się wszystkim po równo, to zaczynamy od obowiązków.
Marek spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
– Co ty wyprawiasz?
– To samo co ty – odpowiedziałam cicho. – Mierzę naszą rodzinę procentami.
Przez następne dni w naszym domu zapanował chaos. Brudne naczynia piętrzyły się w zlewie, pranie leżało nieposkładane na kanapie, a dzieci coraz częściej pytały:
– Mamo, dlaczego tata nie pomaga?
– Tato, czemu nie ma obiadu?
Marek próbował udawać, że nic się nie dzieje. Ale kiedy zabrakło czystych koszul do pracy i musiał sam zrobić zakupy po raz pierwszy od lat, zaczął się denerwować.
– Aniu, to nie ma sensu! – wybuchł pewnego wieczoru. – Przecież tak się nie da żyć!
– A jak myślisz, jak ja się czułam przez te wszystkie lata? – zapytałam spokojnie. – Czy kiedykolwiek zastanowiłeś się, ile kosztuje mnie to wszystko?
Zosia i Michał zaczęli zamykać się w swoich pokojach. W domu było coraz więcej ciszy i napięcia. Mama zadzwoniła do mnie któregoś dnia:
– Aniu, co się dzieje? Marek był u nas i mówił, że coś jest nie tak.
Nie chciałam jej martwić. Ale czułam się coraz bardziej samotna.
W pracy koleżanki zauważyły moją zmianę nastroju.
– Coś się stało? – zapytała Kasia podczas przerwy na kawę.
Opowiedziałam jej wszystko. Kasia pokiwała głową ze zrozumieniem.
– U nas było podobnie – westchnęła. – Dopóki nie powiedziałam mężowi wprost: albo zaczynamy szanować swoją pracę nawzajem, albo każdy idzie w swoją stronę.
Wieczorem długo rozmawiałam z Markiem. Po raz pierwszy od dawna słuchaliśmy siebie naprawdę.
– Może przesadziłem – przyznał cicho. – Ale bałem się o pieniądze… O nas…
– Ja też się boję – odpowiedziałam łamiącym się głosem. – Ale najbardziej boję się tego, że przestaniemy być rodziną.
Następnego dnia usiedliśmy razem przy stole i zaczęliśmy rozmawiać o tym, jak naprawdę chcemy dzielić się obowiązkami i wydatkami. Bez kalkulatora. Z sercem.
Nie było łatwo. Musieliśmy nauczyć się rozmawiać o pieniądzach bez wyrzutów i o uczuciach bez wstydu. Dzieci powoli wracały do wspólnych posiłków. Zosia zaczęła pomagać mi w kuchni, a Michał sam sprzątał swój pokój.
Mama zaprosiła nas na niedzielny obiad.
– Najważniejsze to być razem – powiedziała cicho, kiedy wychodziliśmy.
Czasem jeszcze kłócimy się o drobiazgi: kto wyniesie śmieci albo kto zapomni kupić mleko. Ale już nie liczymy procentów.
Często zastanawiam się: czy naprawdę można wycenić miłość? Czy szczęście rodziny da się zmierzyć kalkulatorem? A może najważniejsze to nauczyć się rozmawiać i słuchać siebie nawzajem… Jak myślicie?