Kolejka w przychodni – dzień, który zmienił wszystko

— Kobieto, dlaczego bez kolejki? Wszyscy tu chorzy! — krzyknął ktoś za moimi plecami, kiedy moja matka, Zofia, próbowała przecisnąć się do drzwi gabinetu. Stałem obok niej, ściskając jej torebkę i czując, jak pot spływa mi po karku. W przychodni panował zaduch, a powietrze było ciężkie od kaszlu i szeptów.

— Jeszcze mnie babcią nazwij! Muszę wejść, to przejdę! — odparła matka z tą swoją zadziornością, którą znałem od dziecka. Zawsze była nieustępliwa, zawsze musiała postawić na swoim.

Mężczyzna z zabandażowaną głową machnął ręką: — Niech pani nie zaczyna z nią! Niech idzie. My i tak się nie śpieszymy.

— Jak to nie? Każdy ma sprawy! — kolejka burzyła się, ile sił. Siwy staruszek uderzył natrętkę laską w podłogę.

Patrzyłem na nich wszystkich i czułem narastającą złość. Przez chwilę miałem ochotę wykrzyczeć: „Zostawcie ją w spokoju!” Ale wiedziałem, że to tylko pogorszy sprawę. Matka spojrzała na mnie z wyrzutem, jakby czekała, aż ją obronię. Zamiast tego spuściłem wzrok.

— Synu, idziemy czy nie? — syknęła przez zaciśnięte zęby.

— Mamo, poczekajmy jeszcze chwilę. Wszyscy czekają…

— Ty zawsze taki grzeczny! — prychnęła. — W życiu nic nie osiągniesz przez to swoje czekanie.

Wiedziałem, że to nie chodzi o kolejkę. Od miesięcy była rozdrażniona, odkąd ojciec odszedł do innej kobiety. Zostałem z nią sam, trzydziestopięcioletni facet bez stałej pracy, który wrócił do rodzinnego mieszkania po rozwodzie. Każdy dzień był próbą sił — jej i moją.

W kolejce ludzie zaczęli szeptać coraz głośniej. Ktoś rzucił: — Wszyscy tu mamy swoje problemy! — a inna kobieta dodała: — Może pani jest ważniejsza od nas?

Matka odwróciła się gwałtownie:

— Tak, jestem ważniejsza! Bo nikt mi nie pomoże, nikt się mną nie zajmie! Syn tylko patrzy w telefon!

Poczułem na sobie dziesiątki spojrzeń. Chciałem się zapaść pod ziemię. Próbowałem ją uspokoić:

— Mamo, proszę cię…

Ale ona już była w swoim żywiole. — Wszyscy tu tacy święci! Ale jak trzeba pomóc sąsiadowi, to nikogo nie ma!

Wtedy podszedł do nas lekarz — młody, zmęczony mężczyzna o podkrążonych oczach.

— Proszę państwa, proszę o spokój. Zaraz wszystkich przyjmiemy. Proszę nie robić zamieszania.

Matka spojrzała na niego z pogardą:

— Pan doktor pewnie zaraz pójdzie na przerwę! A my tu będziemy gnić!

Lekarz westchnął i skinął głową na mnie:

— Proszę zabrać mamę na chwilę na korytarz. Muszę przewietrzyć gabinet.

Wyprowadziłem ją niemal siłą. Na korytarzu usiadła ciężko na ławce i zaczęła płakać.

— Wszystko mnie boli… Nic już nie ma sensu…

Usiadłem obok niej i objąłem ją ramieniem. Przez chwilę milczeliśmy.

— Mamo… Przepraszam, że nie potrafię ci pomóc tak, jakbyś chciała.

Spojrzała na mnie przez łzy:

— Ty nic nie rozumiesz. Zawsze byłeś taki miękki… Twój ojciec przynajmniej potrafił walczyć o swoje.

Zabolało mnie to bardziej niż wszystkie wcześniejsze słowa. Próbowałem coś powiedzieć, ale głos ugrzązł mi w gardle.

Wróciliśmy do kolejki. Ludzie patrzyli na nas z mieszaniną współczucia i irytacji. Kiedy w końcu weszliśmy do gabinetu, matka była już spokojniejsza. Lekarz zbadał ją pobieżnie i wypisał receptę.

W drodze do domu milczeliśmy. W tramwaju matka patrzyła przez okno, a ja zastanawiałem się, kiedy ostatni raz rozmawialiśmy naprawdę szczerze. Może nigdy?

W domu usiadła przy stole i zaczęła przeglądać leki.

— Synu…

Spojrzałem na nią pytająco.

— Przepraszam za dzisiaj. Po prostu… boję się być sama.

Poczułem nagły przypływ czułości i smutku jednocześnie.

— Mamo, ja też się boję. Ale jesteśmy razem.

Uśmiechnęła się słabo.

Wieczorem długo nie mogłem zasnąć. Myślałem o tym dniu i o tym, jak łatwo jest oceniać innych — w kolejce, w rodzinie, w życiu. Ile razy sam byłem tym człowiekiem z boku, który tylko patrzy i nic nie mówi? Ile razy zabrakło mi odwagi?

Czy naprawdę znamy tych, których kochamy najbardziej? Czy potrafimy im wybaczyć ich słabości? A może sami jesteśmy dla nich największym ciężarem?