Między ciszą a krzykiem: Jak zostałam głosem tych, których nikt nie słyszy
– Wyjdź stąd, Anka! Nie chcę cię więcej widzieć! – krzyczała mama, a jej głos odbijał się echem od ścian naszego małego mieszkania na Grochowie. Stałam w przedpokoju, trzymając w rękach tylko cienką kurtkę i torbę z kilkoma rzeczami. Tata patrzył na mnie z kąta pokoju, milczący, jakby nie miał już siły walczyć o cokolwiek.
Wyszłam. Drzwi zatrzasnęły się za mną z hukiem, który rozciął ciszę nocy. Był luty, śnieg skrzypiał pod butami, a ja czułam, jak łzy zamarzają mi na policzkach. Miałam dwadzieścia trzy lata i pierwszy raz w życiu nie wiedziałam, dokąd pójdę.
Przez pierwsze dni spałam na klatkach schodowych. Zimno przenikało mnie do kości, a głód ściskał żołądek. W kieszeni miałam dwadzieścia złotych – tyle zostało mi po ostatniej wypłacie z baru mlecznego, z którego wyrzucono mnie za spóźnienia. Nie miałam już nikogo – przyjaciółka wyjechała do Gdańska, a brat od dawna nie odbierał moich telefonów.
Nocami słyszałam własne myśli: „Dlaczego? Co zrobiłam źle? Czy naprawdę zasłużyłam na to wszystko?”
Pewnego wieczoru, gdy próbowałam ogrzać się w poczekalni Dworca Wschodniego, podszedł do mnie starszy mężczyzna. – Pierwszy raz na ulicy? – zapytał cicho. Skinęłam głową. – Chodź ze mną. Pokażę ci miejsce, gdzie można dostać ciepłą herbatę.
Tak poznałam pana Zbyszka. Zaprowadził mnie do jadłodajni prowadzonej przez siostry zakonne. Tam pierwszy raz od tygodni poczułam się jak człowiek – dostałam miskę gorącej zupy i koc. Ale w oczach innych widziałam to samo: strach, wstyd i bezradność.
Kolejne miesiące były walką o przetrwanie. Pracowałam dorywczo przy sprzątaniu klatek schodowych, czasem pomagałam na bazarze Różyckiego. Każda złotówka była na wagę złota. Często wracałam do jadłodajni – tam poznałam ludzi takich jak ja: Beatę, która uciekła od męża alkoholika; Marka, byłego nauczyciela matematyki; i panią Halinę, która straciła mieszkanie przez długi syna hazardzisty.
Z czasem zaczęliśmy trzymać się razem. Razem łatwiej było przetrwać zimne noce i upokorzenia codzienności. Ale najtrudniejsze były święta – wtedy samotność bolała najbardziej.
W Wigilię 2018 roku siedzieliśmy w piątkę przy stole w jadłodajni. Siostra Teresa podała nam opłatek i powiedziała: – Każdy z was jest ważny. Każdy zasługuje na miłość.
Te słowa zapadły mi głęboko w serce.
Po kilku miesiącach dostałam szansę – siostry zaproponowały mi pracę przy wydawaniu posiłków. To była pierwsza iskierka nadziei. Zaczęłam powoli odbudowywać siebie. Pracowałam ciężko, uczyłam się rozmawiać z ludźmi, słuchać ich historii.
Pewnego dnia przyszła do nas młoda dziewczyna – miała może siedemnaście lat, była przerażona i głodna. Przypomniała mi mnie samą sprzed roku. Usiadłam obok niej i zapytałam: – Jak masz na imię?
– Kasia – wyszeptała.
– Jesteś tu bez rodziny?
Skinęła głową i rozpłakała się.
Przytuliłam ją mocno. Wtedy zrozumiałam, że chcę pomagać takim ludziom jak ona – zagubionym, odrzuconym przez świat.
Zaczęłam angażować się w działania społeczne. Organizowałam zbiórki ubrań, rozmawiałam z urzędnikami o potrzebach osób bezdomnych. Często spotykałam się z pogardą i niezrozumieniem.
– Po co się tym zajmujesz? Przecież oni sami są sobie winni! – usłyszałam kiedyś od sąsiadki.
Zaciskałam wtedy pięści ze złości. Nikt nie rodzi się bezdomnym. Każdy ma swoją historię.
Po dwóch latach udało mi się wynająć mały pokój na Pradze. To był mój azyl – miejsce, gdzie mogłam zamknąć drzwi i poczuć się bezpiecznie. Ale nie zapomniałam o tych, którzy nadal walczą o przetrwanie.
W 2021 roku razem z kilkoma znajomymi założyliśmy fundację „Nowy Start”. Naszym celem było stworzenie centrum wsparcia dla osób w kryzysie bezdomności – miejsca, gdzie można nie tylko zjeść ciepły posiłek, ale też porozmawiać z psychologiem czy znaleźć pomoc prawną.
Pierwsze miesiące były koszmarem – brakowało pieniędzy, urzędnicy rzucali kłody pod nogi, a część mieszkańców protestowała przeciwko „marginesowi” w okolicy.
– Nie chcemy tu takich ludzi! – krzyczała starsza pani podczas zebrania wspólnoty mieszkaniowej.
– A jeśli kiedyś to pani syn potrzebowałby pomocy? – zapytałam spokojnie.
Zapanowała cisza.
Dziś nasze centrum działa pełną parą. Codziennie przychodzą do nas dziesiątki osób – młodzi i starzy, kobiety i mężczyźni, Polacy i cudzoziemcy. Każdy ma swoją historię. Każdemu staram się dać choć odrobinę nadziei.
Czasem wracam myślami do tamtej nocy na Grochowie. Czy gdybym wtedy została w domu, moje życie potoczyłoby się inaczej? Może tak. Ale wiem jedno: to doświadczenie nauczyło mnie pokory i empatii.
Ostatnio spotkałam mamę na ulicy. Przeszła obok mnie bez słowa, jakby mnie nie znała. Zabolało mnie to bardziej niż wszystkie zimne noce spędzone na ulicy.
Ale potem przyszła Kasia – ta sama dziewczyna sprzed lat – dziś już dorosła kobieta, która sama pomaga innym.
– Gdyby nie ty, nie wiem, co by ze mną było – powiedziała cicho.
Patrząc na nią, poczułam dumę i wdzięczność za wszystko, co mnie spotkało.
Czasem zastanawiam się: ile jeszcze osób musi spaść na samo dno, zanim zaczniemy patrzeć na siebie nawzajem z empatią? Czy naprawdę tak trudno jest zobaczyć człowieka w drugim człowieku?