Między Pokoleniami: Historia Marka i Sąsiadów z Numeru 12

– Marek, ile razy mam ci powtarzać? Nie masz czasu na głupoty! – głos mamy przebił się przez ścianę kuchni, gdy zakładałem buty. Była 6:45 rano, a ja już trzymałem w ręku torbę z bułkami i słoikiem domowego dżemu. Wiedziałem, że zaraz znów usłyszę: – Najpierw szkoła, potem obowiązki!

Ale ja już nie słuchałem. Wychodziłem na klatkę schodową, cicho zamykając drzwi. Po drugiej stronie ściany mieszkała pani Helena z panem Januszem – numer 12. Od kiedy się przeprowadziliśmy w 2021 roku do tej starej kamienicy na Pradze, widywałem ich codziennie przez okno: ona podlewała pelargonie na parapecie, on czytał gazetę na ławce przed wejściem. Byli jak z innego świata – powolni, cisi, zawsze razem.

Pierwszy raz zapukałem do nich przypadkiem. Mama poprosiła mnie o oddanie listu, który listonosz wrzucił do naszej skrzynki przez pomyłkę. Otworzyła mi pani Helena – drobna kobieta o oczach jak dwa szklane guziki. Pachniało u nich starą kawą i mydłem. – Dziękuję, chłopcze – powiedziała wtedy i uśmiechnęła się tak ciepło, że poczułem się jak u babci.

Z czasem zacząłem zaglądać do nich coraz częściej. Najpierw tylko na chwilę, potem na herbatę, aż w końcu stało się to moim codziennym rytuałem przed szkołą. Pan Janusz miał coraz większe problemy z chodzeniem, a pani Helena narzekała na serce. Pomagałem im wynosić śmieci, robić zakupy, czasem po prostu siedziałem i słuchałem ich opowieści o dawnych czasach.

– Mareczku, pamiętasz jeszcze czasy bez internetu? – śmiała się pani Helena. – Myśmy pisali listy! A twój pan Janusz to mi nawet wiersze układał…

Czułem się tam potrzebny. W domu było inaczej. Mama była wiecznie zmęczona po pracy w sklepie, tata coraz częściej wracał późno i nie miał ochoty rozmawiać. Mój młodszy brat Bartek grał w gry komputerowe i nawet nie zauważał, kiedy wychodzę. Czułem się niewidzialny.

Któregoś ranka mama zatrzymała mnie w progu:
– Marek, nie możesz tak codziennie biegać do tych staruszków! Masz swoje życie!
– Ale oni mnie potrzebują…
– A my? My cię nie potrzebujemy?
Nie odpowiedziałem. Wyszedłem trzaskając drzwiami.

W szkole też nie było łatwo. Koledzy śmiali się ze mnie:
– Co ty, Marek, niańka dla dziadków?
– Może jeszcze pampersy im zmieniasz?
Udawałem, że mnie to nie rusza, ale bolało. Czułem się rozdarty między dwoma światami: jednym pełnym troski i ciepła u Heleny i Janusza, a drugim – moim własnym domem, gdzie coraz częściej panowała cisza i chłód.

Pewnego dnia zastałem panią Helenę zapłakaną.
– Pan Janusz… zabrało go pogotowie…
Zostałem z nią cały dzień. Trzymałem ją za rękę, robiłem herbatę, dzwoniłem do szpitala. Wieczorem wróciłem do domu wykończony psychicznie.

Mama czekała w kuchni.
– Gdzie byłeś?! Martwiłam się!
– U sąsiadki. Pan Janusz trafił do szpitala.
– Marek…
W jej oczach zobaczyłem coś nowego – może troskę? Może zrozumienie?

Przez kolejne tygodnie pomagałem pani Helenie codziennie. Robiłem zakupy, sprzątałem mieszkanie, czasem po prostu siedziałem w milczeniu. W końcu pan Janusz wrócił do domu – słabszy niż wcześniej, ale uśmiechnięty.

Któregoś wieczoru mama przyszła do mojego pokoju.
– Przepraszam cię… Chyba nie rozumiałam, jak bardzo ci na nich zależy.
Nie odpowiedziałem od razu. Patrzyłem przez okno na światła miasta.
– Mamo… Ja po prostu nie chcę być obojętny.

Zaczęliśmy rozmawiać więcej – o sąsiadach, o szkole, o tym, co czuję. Nawet tata zaczął pytać o panią Helenę i pana Janusza. Bartek któregoś dnia poszedł ze mną zanieść im ciasto.

Ale życie nie jest bajką. Pan Janusz zmarł w listopadzie. Pani Helena została sama. Przez kilka dni nie wychodziła z domu. Bałem się zapukać – co mam powiedzieć? Jak pocieszyć kogoś po stracie całego świata?

W końcu zebrałem się na odwagę. Otworzyła mi w szlafroku, zapuchnięta od płaczu.
– Dziękuję ci, Mareczku… Bez ciebie bym nie dała rady.
Objęła mnie mocno. Poczułem wtedy ciężar jej samotności i własną bezradność wobec śmierci.

Dziś mija rok od tamtych wydarzeń. Pani Helena nadal mieszka obok nas. Czasem przynosi mi pierogi albo opowiada historie z młodości. Moja rodzina też się zmieniła – jesteśmy bliżej siebie niż kiedykolwiek wcześniej.

Często zastanawiam się: dlaczego tak trudno nam być dla siebie dobrzy? Czy naprawdę potrzeba tragedii, żebyśmy zaczęli widzieć drugiego człowieka? Może każdy z nas ma obok siebie kogoś samotnego – wystarczy tylko zapukać do drzwi.