Od Wrogości do Zrozumienia: Historia Mojej Relacji z Teściową

– Nie rozumiem, dlaczego zawsze musisz robić wszystko po swojemu, Marto – głos teściowej przeszył ciszę kuchni jak nóż. Stałam przy zlewie, z rękami zanurzonymi w zimnej wodzie, próbując zmyć resztki obiadu, który – jak zwykle – nie spełnił jej oczekiwań.

Zacisnęłam zęby. – Może dlatego, że to moje mieszkanie? – odpowiedziałam cicho, ale stanowczo. Wiem, że powinnam była ugryźć się w język. Ale ile razy można słuchać tych samych uwag?

Halina spojrzała na mnie z góry swoich metr sześćdziesiąt pięć, z miną, która mówiła: „I tak wiem lepiej”.

– Twoje mieszkanie, ale mój syn – rzuciła lodowato. – I moja wnuczka.

Zawsze tak było. Od dnia, w którym poznałam Pawła, wiedziałam, że jego matka będzie trudniejsza do zdobycia niż on sam. Gdy się pobraliśmy, miałam nadzieję, że czas uleczy jej nieufność. Ale minęło siedem lat i nic się nie zmieniło.

Wszystko zaczęło się od drobiazgów. Halina krytykowała mój sposób gotowania („Zupa za słona”), wychowywania córki („Za mało ją przytulasz”), a nawet to, jak ścielę łóżko („U nas w domu zawsze było równo!”). Paweł próbował być mediatorem, ale zwykle kończyło się na tym, że obie byłyśmy obrażone.

Najgorsze były święta. Halina przyjeżdżała dzień wcześniej i przejmowała kuchnię. Ja czułam się jak gość we własnym domu. Kiedyś usłyszałam przez przypadek, jak mówi przez telefon do swojej siostry:

– Marta nigdy nie będzie dla Pawła wystarczająco dobra.

To bolało. Bardziej niż chciałam przyznać.

Ale prawdziwy kryzys przyszedł niespodziewanie. Paweł miał wypadek samochodowy. Złamana noga, pobyt w szpitalu, potem długa rehabilitacja. Z dnia na dzień zostałam sama z pracą, domem i naszą pięcioletnią Zosią. Halina zaproponowała pomoc.

– Nie dam rady bez ciebie – powiedziała przez telefon głosem, który pierwszy raz brzmiał szczerze zatroskany.

Nie miałam wyboru. Przyjechała z walizką i zamieszkała z nami na czas rekonwalescencji Pawła.

Pierwsze dni były koszmarem. Każda czynność była okazją do konfliktu: jak prać ubrania („Nie wrzucaj białych z kolorowymi!”), jak podawać leki Pawłowi („Zawsze po jedzeniu!”), jak układać plan dnia Zosi.

Pewnego wieczoru usiadłam na łóżku i rozpłakałam się w poduszkę. Czułam się osaczona we własnym domu. Wtedy usłyszałam ciche pukanie do drzwi.

– Marta? – głos Haliny był niepewny. – Mogę?

Otarłam łzy i skinęłam głową.

Usiadła na brzegu łóżka. Przez chwilę milczałyśmy.

– Wiem, że nie jest ci łatwo ze mną – zaczęła niespodziewanie łagodnie. – Ale ja też się boję. Boję się o Pawła. Boję się o was.

Spojrzałam na nią zaskoczona. Po raz pierwszy zobaczyłam w niej nie krytyczną matronę, ale kobietę, która martwi się o syna i wnuczkę.

– Ja… też się boję – przyznałam szeptem.

Halina wyciągnęła rękę i dotknęła mojej dłoni. – Może spróbujemy razem? – zapytała cicho.

Od tego wieczoru coś się zmieniło. Zaczęłyśmy rozmawiać nie tylko o obowiązkach domowych, ale też o sobie. Opowiedziała mi o swoim dzieciństwie na wsi pod Lublinem, o tym, jak ciężko pracowała po śmierci męża, żeby wychować Pawła i jego siostrę Magdę. Ja opowiedziałam jej o moich rodzicach – rozwiedzionych od lat – i o tym, jak bardzo chciałam stworzyć Zosi dom pełen miłości.

Zaczęłyśmy dzielić się obowiązkami. Halina gotowała swoje słynne pierogi ruskie (które Zosia pokochała od pierwszego kęsa), ja piekłam ciasta na niedzielne popołudnia. Razem chodziłyśmy na spacery z Zosią do parku. Nawet sprzątanie stało się mniej uciążliwe, gdy robiłyśmy to razem.

Najtrudniej było wybaczyć sobie nawzajem stare urazy. Pewnego dnia podczas wspólnego gotowania Halina powiedziała nagle:

– Wiesz, Marta… Czasem zazdrościłam ci odwagi. Ja nigdy nie potrafiłam postawić się swojej teściowej.

Roześmiałam się przez łzy. – A ja zazdrościłam ci pewności siebie.

Zaczęłyśmy się śmiać obie, a śmiech rozładował napięcie nagromadzone przez lata.

Kiedy Paweł wrócił do domu po rehabilitacji, był zdumiony zmianą atmosfery.

– Co tu się stało? – zapytał żartobliwie.

– Kobiety potrafią się dogadać – odpowiedziała Halina z uśmiechem.

Od tamtej pory nasza relacja była inna. Oczywiście, zdarzały się spięcia – nikt nie jest idealny – ale nauczyłyśmy się rozmawiać i słuchać siebie nawzajem.

W zeszłym roku spędziliśmy razem Wigilię u Haliny na wsi. Siedzieliśmy przy stole: ja, Paweł, Zosia i Magda z rodziną. Halina podała barszcz z uszkami i spojrzała na mnie porozumiewawczo.

– Dziękuję ci, Marto – powiedziała cicho podczas dzielenia się opłatkiem. – Za to, że dałaś mi drugą szansę.

Ścisnęło mnie w gardle. Odpowiedziałam równie cicho:

– Dziękuję za to samo.

Czasem myślę o tych wszystkich latach zmarnowanych na wzajemne pretensje i żal. Ile rodzinnych chwil mogłybyśmy przeżyć razem, gdybyśmy wcześniej odważyły się rozmawiać szczerze?

Czy naprawdę musimy czekać na kryzys, żeby zobaczyć w drugim człowieku kogoś bliskiego? Może warto czasem zrobić pierwszy krok wcześniej?