Po śmierci brata wszystko przypadło jego żonie. A ja zostałam z pudełkiem starych zdjęć i poczuciem, że nie istnieję
– To nie jest sprawiedliwe! – krzyknęłam, czując jak łzy palą mnie pod powiekami. Stałam na środku salonu, w którym jeszcze niedawno Piotr śmiał się do rozpuku, a teraz panowała cisza tak gęsta, że aż bolała. Mama siedziała skulona na fotelu, a obok niej ciotka Halina nerwowo bawiła się obrączką.
– Marto, proszę cię… – zaczęła mama, ale przerwałam jej gwałtownie.
– Wszystko! Wszystko dostała ona! Nawet ten zegarek po dziadku, który Piotr obiecał mi jeszcze w liceum!
Nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Jeszcze dwa miesiące temu Piotr żył. Dzwonił do mnie codziennie, czasem tylko po to, żeby zapytać, czy pamiętam o podlewaniu kwiatów u mamy. Byliśmy duetem – on starszy, opanowany, ja młodsza, wiecznie roztrzepana. Kiedy miałam osiem lat i rozbiłam kolano na podwórku, Piotr niósł mnie na barana przez pół osiedla. Kiedy tata wracał z pracy i podnosił głos, Piotr kładł mi rękę na ramieniu i szeptał: „Nie bój się, ja tu jestem”.
A teraz go nie było. Została tylko pustka i ten cholerny testament.
– Marta, to nie jest czas na kłótnie – powiedziała ciotka Halina. – Twój brat kochał cię nad życie. Ale miał żonę, dziecko…
– A ja? – przerwałam jej z goryczą. – Ja nie istnieję?
Wiedziałam, że to nie jej wina. Ale musiałam wykrzyczeć swój ból. Od pogrzebu czułam się jak cień. Ludzie przychodzili do Justyny z kondolencjami, przynosili jej ciasta i kwiaty. Ja byłam „tą siostrą”, która stoi z boku i grzecznie się uśmiecha.
Najgorsze przyszło tydzień po pogrzebie. Notariusz przeczytał testament: „Wszystko przekazuję mojej żonie Justynie”. Dom, samochód, działka pod Warszawą, nawet rodzinne pamiątki – wszystko dla niej. Dla mnie nie było nawet słowa.
Wróciłam do mieszkania mamy jak obłąkana. Przez godzinę siedziałam na podłodze w swoim dawnym pokoju i patrzyłam na pudełko starych zdjęć. Piotr z pierwszą gitarą. Piotr na studniówce. Piotr ze mną na sankach w Zakopanem.
– Dlaczego? – szepnęłam do zdjęcia.
Mama weszła cicho do pokoju.
– On cię kochał – powiedziała cicho. – Może myślał, że Justyna bardziej potrzebuje…
– A ja? – powtórzyłam pytanie z rozpaczą.
Mama przytuliła mnie mocno, ale jej ramiona były słabe, jakby cała siła wyciekła z niej razem z odejściem Piotra.
Przez kolejne tygodnie żyłam jak w letargu. Praca w bibliotece wydawała się bez sensu. Ludzie przychodzili po książki i pytali: „Jak się pani trzyma?”. Odpowiadałam automatycznie: „Dziękuję, jakoś daję radę”.
Wieczorami wracałam do pustego mieszkania i patrzyłam na ściany. Czasem dzwoniła Justyna – prosiła o pomoc przy Antosiu albo pytała o adres do lekarza. Byłam uprzejma, ale chłodna. Nie potrafiłam wybaczyć jej tego testamentu, choć przecież to nie ona go napisała.
Pewnego dnia zadzwoniła mama.
– Marta, musisz przyjechać. Justyna chce sprzedać dom.
Zamarłam.
– Nasz dom? Ten, w którym dorastaliśmy?
– Tak…
Pojechałam tam natychmiast. Justyna siedziała przy stole w kuchni i płakała cicho.
– Nie stać mnie na utrzymanie tego wszystkiego – powiedziała bezradnie. – Kredyt, rachunki… Ja nie dam rady sama.
Patrzyłam na nią długo. Widziałam w niej zmęczenie i strach. Była sama z dzieckiem i długami po Piotrze.
– Dlaczego nie powiedziałaś wcześniej? – zapytałam cicho.
Wzruszyła ramionami.
– Myślałam… że będziesz miała do mnie żal.
Miała rację. Miałam żal. Ale widząc jej łzy, poczułam coś jeszcze – współczucie.
– Może mogłybyśmy… razem coś wymyślić? – zaproponowałam niepewnie.
Justyna spojrzała na mnie z nadzieją.
Przez kolejne tygodnie próbowałyśmy ratować dom. Rozmawiałyśmy z bankiem, szukałyśmy najemców na piętro. Mama pomagała jak mogła – piekła ciasta dla lokatorów i podlewała ogród.
Z czasem zaczęłyśmy rozmawiać o Piotrze bez łez w oczach. Wspominałyśmy jego głupie żarty i wieczne spóźnienia. Antoś rysował obrazki dla „cioci Marty” i pytał: „A gdzie jest wujek Piotruś?”.
Pewnego wieczoru znalazłam w pudełku ze zdjęciami list od Piotra. Był napisany kilka miesięcy przed śmiercią:
„Marta,
Jeśli to czytasz, to znaczy, że mnie już nie ma. Wiem, że jesteś silna i dasz sobie radę. Chciałem ci podziękować za wszystko – za dzieciństwo, za wsparcie, za to, że zawsze byłaś moją małą siostrą. Wiem, że Justyna będzie potrzebowała pomocy bardziej niż ty. Ale pamiętaj – dom to nie mury ani rzeczy. Dom to ludzie i wspomnienia. Kocham cię.”
Płakałam długo tej nocy. Po raz pierwszy poczułam ulgę – jakby Piotr naprawdę był obok mnie i szeptał: „Nie bój się, ja tu jestem”.
Dziś dom nadal stoi. Mieszkają w nim nowi ludzie, ale ogród pachnie tak samo jak kiedyś latem. Ja i Justyna spotykamy się co tydzień na kawie u mamy. Antoś rośnie jak na drożdżach i coraz częściej pyta o swojego tatę.
Zostało mi pudełko starych zdjęć i świadomość, że choć czasem czuję się niewidzialna, to jednak istnieję – w tych wspomnieniach, w uśmiechu Antosia, w zapachu ogrodu.
Czy można pogodzić się z utratą wszystkiego? Czy wystarczy nam wspomnień, by dalej żyć? Czasem myślę: może właśnie po to są rodziny – żeby trzymać się razem nawet wtedy, gdy wszystko inne przestaje mieć znaczenie.