„Po śmierci teściowej dowiedziałam się, co naprawdę o mnie myślała”: Nie każdy potrafi kochać. Ale to nie znaczy, że moje starania były mniej ważne
– Znowu zapomniałaś o imieninach cioci Zosi? – głos Marka był cichy, ale wyczuwałam w nim napięcie.
Zamknęłam oczy. W kuchni pachniało jeszcze świeżo upieczonym chlebem, który piekłam od rana, żeby zrobić wrażenie na teściowej. Ale to nigdy nie wystarczało.
– Przepraszam – odpowiedziałam, choć wiedziałam, że to nie wystarczy. – Ostatnio tyle się dzieje…
Marek westchnął i wyszedł z kuchni. Zostałam sama z narastającym poczuciem winy. Znowu zawiodłam. Znowu nie byłam wystarczająco dobra dla jego rodziny.
Wszystko zaczęło się trzydzieści dwa lata temu, kiedy poznałam Marka na studiach w Krakowie. Był inny niż wszyscy – cichy, zamyślony, z tymi swoimi szarymi oczami, które patrzyły na mnie tak, jakby widziały coś więcej. Zakochałam się bez pamięci. On też mnie pokochał, choć jego matka, pani Helena, miała wobec niego zupełnie inne plany.
– Synu, ty musisz znaleźć kogoś z porządnej rodziny – mówiła przy każdej okazji. – Kogoś, kto wie, jak się zachować przy stole i nie przyniesie nam wstydu.
Pochodziłam z małego miasteczka pod Tarnowem. Mój ojciec był kierowcą ciężarówki, mama pracowała w sklepie spożywczym. Nie mieliśmy pieniędzy na wakacje za granicą ani znajomości wśród lekarzy czy prawników. Ale miałam marzenia i upór.
Pierwsze spotkanie z panią Heleną pamiętam do dziś. Siedziała wyprostowana przy stole, w eleganckiej garsonce, z filiżanką herbaty w dłoni.
– A czym zajmuje się pani ojciec? – zapytała z uśmiechem, który nie sięgał oczu.
– Jest kierowcą – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
– Ach… – westchnęła i spojrzała na Marka. – No cóż, każdy gdzieś zaczyna.
Od tamtej pory wiedziałam, że będę musiała walczyć o swoje miejsce w tej rodzinie. Przez lata starałam się być idealną synową: pomagałam w organizacji świąt, piekłam ciasta według jej przepisów, dbałam o to, by Marek zawsze miał wyprasowaną koszulę na rodzinne spotkania. Ale zawsze czułam się jak gość.
Najgorsze były święta Bożego Narodzenia. Pani Helena miała swoje rytuały: barszcz musiał być klarowny jak łza, uszka równo ulepione, a choinka ubrana w bombki z czasów PRL-u. Kiedy raz zaproponowałam własny przepis na pierogi z kaszą gryczaną i grzybami, spojrzała na mnie z dezaprobatą.
– U nas w domu takich rzeczy się nie robi – powiedziała chłodno.
Marek nigdy nie stanął po mojej stronie. Był rozdarty między matką a mną. Czasem miałam wrażenie, że jestem tylko dodatkiem do jego życia – kimś, kto ma nie przeszkadzać.
Kiedy urodził się nasz syn Pawełek, myślałam, że coś się zmieni. Że pani Helena zobaczy we mnie matkę swojego wnuka i zaakceptuje mnie w końcu jako część rodziny. Ale nawet wtedy potrafiła mnie zranić.
– Dziecko powinno być karmione piersią – mówiła głośno do wszystkich podczas chrztu. – A nie tymi nowomodnymi butelkami.
Nie mogłam karmić piersią ze względów zdrowotnych. Czułam się winna i gorsza. Płakałam po nocach, a Marek tylko powtarzał:
– Mama chce dobrze.
Minęły lata. Pawełek dorastał, a ja coraz bardziej zamykałam się w sobie. Pracowałam jako nauczycielka polskiego w liceum. Uczniowie mnie lubili – mówiły mi to ich matki na wywiadówkach. Ale w domu czułam się niewidzialna.
Najbardziej bolało mnie to podczas rodzinnych uroczystości. Pani Helena zawsze siadała obok Marka i Pawła, a ja gdzieś na końcu stołu. Rozmawiali o polityce, o starych czasach w Krakowie, o znajomych lekarzach i prawnikach. Ja milczałam.
Z czasem nauczyłam się żyć z tym bólem. Skupiałam się na pracy, na synu, na drobnych radościach: nowej książce Olgi Tokarczuk, spacerze po Plantach, rozmowie z koleżanką przy kawie.
A potem przyszła choroba pani Heleny. Rak trzustki – wyrok bez odwołania. Przez ostatnie miesiące życia mieszkała z nami. Opiekowałam się nią najlepiej jak umiałam: gotowałam jej ulubione zupy, zmieniałam pościel, podawałam leki.
Czasem patrzyła na mnie tym swoim przenikliwym wzrokiem i mówiła:
– Dziękuję.
Ale nigdy nie powiedziała „przepraszam” ani „doceniam cię”.
Po jej śmierci Marek był zdruzgotany. Przez kilka tygodni chodził jak cień po domu. Sprzątałam jej rzeczy powoli i ostrożnie – każda sukienka pachniała jej perfumami, każda książka miała zakładkę tam, gdzie przerwała czytanie.
Pewnego dnia znalazłam pudełko z listami i notatkami. Nie chciałam czytać jej prywatnych zapisków… ale ciekawość zwyciężyła.
Na samym dnie leżał list zaadresowany do Marka:
„Synku,
Jeśli to czytasz, to znaczy, że już mnie nie ma. Chciałam ci powiedzieć coś ważnego o twojej żonie…
Zawsze wydawało mi się, że zasługujesz na kogoś lepszego. Kogoś z naszej sfery, kto rozumie nasze zwyczaje i wartości. Ale widzę teraz, że ona była dla ciebie dobra. Może nawet lepsza niż ja dla twojego ojca…
Nie potrafiłam jej pokochać tak jak córki. Może dlatego, że bałam się stracić ciebie? Wiem tylko jedno: była wytrwała i lojalna. I za to jestem jej wdzięczna.”
Czytałam te słowa ze łzami w oczach. Przez trzydzieści lat walczyłam o akceptację kobiety, która nigdy nie potrafiła mnie pokochać – nie dlatego, że byłam zła czy niewystarczająca, ale dlatego, że sama bała się stracić syna.
Pokazałam list Markowi tego samego wieczoru. Siedzieliśmy długo w milczeniu.
– Przepraszam – powiedział cicho. – Nigdy nie wiedziałem…
Nie odpowiedziałam od razu. W mojej głowie kłębiły się pytania: Czy moje starania miały sens? Czy można kochać kogoś mimo wszystko?
Dziś wiem jedno: nie każdy potrafi kochać tak samo. Ale to nie znaczy, że moje starania były mniej ważne.
Czy warto walczyć o akceptację za wszelką cenę? A może lepiej nauczyć się kochać siebie – nawet jeśli inni tego nie potrafią?