Czekaj na niego… – Opowieść o stracie, nadziei i rodzinnych tajemnicach

Czekaj na niego…

Rosę jeszcze nie osuszyło słońce, mgła leniwie cofała się na drugi brzeg rzeki, a złota kula już wyłaniała się zza zębatej linii lasu. Stałem na ganku, wdychając świeże poranne powietrze, próbując zebrać myśli po kolejnej bezsennej nocy. Za plecami usłyszałem cichy tupot bosych stóp. To była mama – w nocnej koszuli i narzuconej na ramiona chustce – podeszła do mnie i przylgnęła do mojego ramienia.

— Cudownie tu… — wyszeptała, jakby bała się spłoszyć ten delikatny moment ciszy.

Nie odpowiedziałem. W mojej głowie wciąż dudniły słowa ojca z poprzedniego wieczoru: „Nie wracaj tu bez niego. To twój brat. Jesteście rodziną.”

Marek… Mój młodszy brat. Zawsze był inny – bardziej odważny, bardziej zbuntowany. Zazdrościłem mu tej lekkości bycia, tej umiejętności rzucania wszystkiego i pójścia własną drogą. Ja zawsze zostawałem – przy rodzicach, przy gospodarstwie, przy obowiązkach. On uciekł. Najpierw do miasta, potem za granicę. A teraz… teraz nawet nie wiemy, gdzie jest.

Mama ścisnęła moją dłoń.

— Czekaj na niego… — powtórzyła cicho. — On wróci. Musi wrócić.

Chciałem jej powiedzieć, że nie mam już siły czekać. Że ile można żyć w zawieszeniu, w niepewności? Ale widziałem w jej oczach ten sam strach, który czułem w sobie – strach przed pustką, przed tym, że już nigdy nie usłyszymy jego śmiechu w kuchni, nie zobaczymy go przy stole podczas niedzielnego obiadu.

Ojciec był inny. Twardy jak skała, milczący. Po odejściu Marka jeszcze bardziej zamknął się w sobie. Przestał rozmawiać z mamą, ze mną… Czasem miałem wrażenie, że obwiniam go o wszystko – o to, że Marek uciekł, o to, że nasza rodzina się rozpadła. Ale czy to naprawdę jego wina?

Wczoraj wieczorem kłóciliśmy się znowu. Ojciec rzucił mi w twarz:

— Gdybyś był lepszym bratem, Marek by nie uciekł!

Zatkało mnie. Jak można tak mówić? Przecież robiłem wszystko, żeby go zatrzymać. Próbowałem z nim rozmawiać, tłumaczyć… Ale on zawsze miał swoje zdanie.

Pamiętam ten ostatni dzień przed jego wyjazdem. Siedzieliśmy razem na ławce pod jabłonią.

— Tomek — powiedział wtedy — nie mogę tu dłużej zostać. Uduszę się.

— A my? — zapytałem cicho.

— Ty sobie poradzisz. Zawsze sobie radziłeś.

Nie odpowiedziałem wtedy nic. Patrzyłem tylko, jak odchodzi w stronę przystanku autobusowego, z plecakiem przewieszonym przez ramię.

Od tamtej pory minęły trzy lata. Trzy lata ciszy – żadnego telefonu, żadnej kartki na święta. Mama codziennie sprawdza skrzynkę pocztową i wypatruje listonosza przez okno. Ojciec udaje, że nic się nie stało, ale widzę, jak czasem przystaje przy drzwiach Marka i patrzy na jego stare zdjęcia.

A ja? Ja próbuję żyć dalej. Pracuję w polu, zajmuję się domem… Ale każda czynność przypomina mi o nim. O tym, jak razem zbieraliśmy ziemniaki, jak śmialiśmy się z głupich żartów podczas sianokosów.

Wczoraj wieczorem mama znalazła w szufladzie stary list od Marka. Był napisany tuż po jego wyjeździe do Warszawy.

„Mamo, Tato, Tomek,
Nie wiem jeszcze, czy dobrze zrobiłem. Wszystko tu jest inne – ludzie są obcy, miasto jest głośne i zimne. Ale muszę spróbować żyć po swojemu. Nie gniewajcie się na mnie.”

Mama płakała całą noc.

Dziś rano znów stoję na ganku i patrzę na rzekę spowitą mgłą. Słyszę za sobą głosy rodziców – kłócą się o coś w kuchni. O pieniądze? O gospodarstwo? O Marka? Wszystko sprowadza się do niego.

Nagle słyszę trzask drzwi i ciężkie kroki ojca.

— Tomek! — woła szorstko. — Jedź do miasta i poszukaj go jeszcze raz.

— Ale gdzie mam szukać? — pytam bezradnie.

— Gdziekolwiek! Nie wracaj bez niego!

Patrzę na ojca i widzę w jego oczach rozpacz pomieszaną ze złością. Wiem, że to nie jest tylko gniew – to strach przed tym, że już nigdy nie zobaczymy Marka.

Wsiadam do starego poloneza i jadę do Warszawy. Przez całą drogę myślę o tym, co powiem Markowi, jeśli go znajdę. Czy będzie chciał mnie widzieć? Czy wybaczy mi te wszystkie słowa wypowiedziane w złości?

Szukałem go przez dwa dni – na dworcach, w barach, nawet pod adresem z listu sprzed lat. Nikt go nie widział. W końcu usiadłem na ławce w parku i rozpłakałem się jak dziecko.

Wróciłem do domu z pustymi rękami i ciężkim sercem. Mama przytuliła mnie bez słowa. Ojciec tylko spojrzał na mnie z wyrzutem i wyszedł na podwórko.

Od tamtej pory minęły kolejne miesiące. Życie toczy się dalej – pole trzeba zaorać, krowy nakarmić… Ale w naszym domu nic już nie jest takie samo.

Czasem myślę: może Marek naprawdę nie chce wracać? Może to my musimy nauczyć się żyć bez niego?

Ale potem widzę mamę stojącą przy oknie albo ojca siedzącego samotnie na ławce pod jabłonią i wiem, że nadzieja umiera ostatnia.

Czy można wybaczyć komuś ucieczkę? Czy warto czekać na kogoś latami?

A może to ja powinienem odejść?

Czasem zastanawiam się: ile jeszcze wytrzymam? Ile jeszcze razy będę powtarzał sobie: „Czekaj na niego…”?

Może ktoś z was zna odpowiedź?