„Nie jestem już twoją służącą, pani Zawadzka!” – Historia o granicach, rodzinie i samotności

– Pani Aniu, czy mogłaby mi pani przynieść jeszcze mleko? I może chleb… – głos pani Zawadzkiej drżał w słuchawce, a ja poczułam znajome ukłucie niechęci.

Znowu. Znowu ten telefon. Znowu prośba, która nie jest prośbą, tylko oczekiwaniem. Odkładam kubek z herbatą na stół i patrzę przez okno na szare, listopadowe niebo. Moje dzieci kłócą się w pokoju obok, mąż wraca późno z pracy. Ja – jak zwykle – mam być tą, która wszystko ogarnie. Nawet cudze życie.

– Pani Zawadzka, naprawdę nie mogę dzisiaj… Mam już tyle na głowie…

– Ale ja nie mam nikogo innego… – jej głos łamie się i przez chwilę czuję się jak potwór. Przecież to tylko starsza kobieta z naprzeciwka. Sama. Chora. Jej córka mieszka w Warszawie, rzadko przyjeżdża. Wiem, bo sama ją widziałam może dwa razy przez ostatni rok.

Ale ile można? Ile można być czyjąś opiekunką, kiedy własne życie się sypie?

Początkowo wszystko wydawało się proste. Pani Zawadzka była miła, wdzięczna za każdą przyniesioną z apteki receptę czy zakupy z Biedronki. Częstowała mnie herbatą, opowiadała o swoim mężu, który zmarł pięć lat temu, o córce Magdzie, która „ciągle zapracowana”, i wnuczce Julce, której zdjęcia pokazywała mi na telefonie.

Z czasem jednak jej prośby stawały się coraz częstsze. Najpierw raz w tygodniu – „gdyby pani szła do sklepu”. Potem dwa razy. Potem codziennie. A potem zaczęły się telefony wieczorami: „Pani Aniu, przepraszam, ale zapomniałam poprosić o masło”.

Mój mąż, Tomek, coraz częściej przewracał oczami.

– Ty naprawdę musisz być taka dobra dla wszystkich? – pytał z ironią. – Może jeszcze zaczniesz jej gotować obiady?

Nie rozumiał. Albo nie chciał rozumieć. Przecież to tylko starsza kobieta…

Ale potem przyszły święta. Wigilia u nas w domu – dzieci rozpakowują prezenty, Tomek nalewa barszcz do talerzy. Telefon dzwoni. Pani Zawadzka.

– Pani Aniu… ja tak bardzo przepraszam… ale nie mogę znaleźć moich leków…

Wybiegłam z domu w kapciach i swetrze. Wróciłam po godzinie – zmarznięta, zła na siebie i na cały świat.

– Ty chyba żartujesz! – Tomek był wściekły. – To są nasze święta! Czy ona nie ma rodziny?

Wtedy po raz pierwszy poczułam coś więcej niż tylko zmęczenie. Poczułam gniew. Na nią. Na siebie. Na wszystkich.

Ale nie umiałam powiedzieć „nie”.

Aż do tamtego dnia.

Był marzec, śnieg topniał na chodnikach, a ja wracałam z pracy zmęczona jak nigdy. Dzieci chore, Tomek wyjechał służbowo do Poznania. Ledwo weszłam do domu, zadzwonił telefon.

– Pani Aniu… czy mogłaby pani przyjść? Bardzo źle się czuję…

Zebrałam się w sobie i poszłam. W mieszkaniu pani Zawadzkiej śmierdziało lekarstwami i starością. Leżała w łóżku blada jak ściana.

– Moja córka była tu wczoraj – powiedziała cicho. – Ale musiała już wracać do siebie…

Zrobiło mi się jej żal. Ale kiedy zobaczyłam na stole listę zakupów na pół strony A4 i usłyszałam: „A może jeszcze by pani posprzątała łazienkę?”, coś we mnie pękło.

– Pani Zawadzka – powiedziałam ostrożnie, ale stanowczo – ja naprawdę nie mogę już tak dalej. Mam własną rodzinę, własne problemy… Nie jestem pani służącą.

Spojrzała na mnie zaskoczona i nagle zobaczyłam w jej oczach strach.

– Ale ja nie mam nikogo…

– Ma pani córkę! Dlaczego to zawsze ja mam wszystko robić? Dlaczego Magda nie może przyjechać częściej? Albo przynajmniej zamówić pani opiekunkę?

Pani Zawadzka rozpłakała się.

– Ona ma swoje życie… Nie chce mnie u siebie…

Usiadłam na krześle i przez chwilę milczałyśmy obie.

– Przepraszam – powiedziałam w końcu cicho. – Ale ja też mam swoje życie.

Wyszłam stamtąd z poczuciem winy większym niż kiedykolwiek wcześniej.

Przez kolejne dni unikałam jej wzroku na klatce schodowej. Czułam się okropnie – jakbym ją porzuciła. Ale jednocześnie czułam ulgę.

Wieczorem zadzwoniła do mnie Magda.

– Dzień dobry, tu Magda Zawadzka, córka mojej mamy… Słyszałam, że była dziś pani u niej i… że coś się stało?

Opowiedziałam jej wszystko – o zakupach, o lekach, o tym, że nie daję już rady.

– Wie pani… Ja naprawdę nie mogę częściej przyjeżdżać – powiedziała chłodno Magda. – Mam dwójkę dzieci i pracę…

– Rozumiem – odpowiedziałam równie chłodno. – Ale to nie znaczy, że cała odpowiedzialność za pani mamę spada na mnie.

Rozłączyła się bez słowa.

Od tamtej pory pani Zawadzka rzadziej dzwoniła. Czasem widziałam ją przez okno – siedziała sama przy stole, patrzyła w okno na pusty plac zabaw pod blokiem.

Czułam żal i ulgę jednocześnie.

Czasem zastanawiam się: czy zrobiłam dobrze? Czy powinnam była bardziej pomóc? Czy to normalne, że tak łatwo przerzucamy odpowiedzialność za naszych bliskich na innych?

A wy? Co byście zrobili na moim miejscu?