Odrodzenie z popiołów: Historia Renaty

Od razu poczułam, że coś jest nie tak. Kiedy weszłam do biurowca przy Alejach Jerozolimskich, ochroniarz spojrzał na mnie z dziwnym współczuciem, jakby już wiedział, co mnie czeka. Skinęłam mu głową, ale nie zatrzymałam się przy windzie. Zawsze wybierałam schody – pięć pięter to dla mnie żaden wysiłek, nawet w szpilkach. Może to była moja forma ucieczki przed codziennością, może próba udowodnienia sobie, że jeszcze nad czymś panuję. Trzy razy w tygodniu chodziłam na siłownię, choć ostatnio coraz częściej brakowało mi na to czasu i sił. Nawet do mieszkania na piętnastym piętrze często wspinałam się po schodach, jeśli po pracy miałam jeszcze resztki energii. Dziś jednak czułam, że te schody prowadzą mnie prosto w przepaść.

Kiedy weszłam do naszego open space’u, od razu zauważyłam, że wszyscy milkną. Szeptali coś między sobą, ukradkiem zerkając w moją stronę. Przez chwilę miałam ochotę zawrócić, ale wtedy zobaczyłam Agatę – moją szefową – stojącą przy moim biurku. Jej mina nie wróżyła niczego dobrego.

– Renata, możesz na chwilę? – zapytała chłodno, wskazując drzwi do sali konferencyjnej.

Weszłam za nią, czując jak serce wali mi w piersi. W środku siedział już Michał z HR-u. Przez chwilę patrzyli na mnie w milczeniu.

– Renata… – zaczęła Agata, bawiąc się długopisem. – Musimy cię poinformować, że firma przechodzi restrukturyzację. Twoje stanowisko zostaje zlikwidowane.

Poczułam, jakby ktoś wylał na mnie kubeł lodowatej wody. Przez chwilę nie mogłam złapać tchu.

– Przepraszam? – wydusiłam z siebie.

– To nie twoja wina – dodał Michał. – Po prostu… sytuacja na rynku…

Nie słuchałam już dalej. W głowie miałam tylko jedno: co teraz? Kredyt na mieszkanie, raty za samochód, opłaty… I jeszcze ten głos w środku: „Nie możesz się rozkleić. Nie tu. Nie teraz.”

Wyszłam z sali konferencyjnej z podniesioną głową. Nie pozwoliłam sobie na łzy aż do momentu, gdy zamknęły się za mną drzwi mieszkania. Wtedy pękłam. Usiadłam na podłodze w przedpokoju i płakałam tak długo, aż zabrakło mi sił.

Mój mąż, Marek, wrócił późno tego dnia. Zawsze wracał późno ostatnio. Kiedy powiedziałam mu o zwolnieniu, tylko wzruszył ramionami.

– Przecież i tak ci się tam nie podobało – rzucił bez emocji.

– Marek, to nie o to chodzi! – krzyknęłam. – Jak my sobie poradzimy?

– Poradzimy sobie – odpowiedział obojętnie i zamknął się w swoim gabinecie.

Od miesięcy czułam, że coś jest nie tak między nami. Coraz częściej się mijaliśmy, coraz rzadziej rozmawialiśmy o czymś innym niż rachunki czy obowiązki domowe. Marek był nieobecny nawet wtedy, gdy siedział obok mnie na kanapie.

Zaczęły się tygodnie bezsenności i niepokoju. Każdego dnia wysyłałam dziesiątki CV, chodziłam na rozmowy kwalifikacyjne, ale wszędzie słyszałam to samo: „Dziękujemy za zainteresowanie, odezwiemy się.” Nikt się nie odzywał.

Pewnego wieczoru wróciłam wcześniej do domu. Marek był już w środku. Słyszałam śmiech dobiegający z sypialni. Zamarłam. Otworzyłam drzwi i zobaczyłam go z inną kobietą – Magdą z jego pracy.

– Renata… To nie tak… – zaczął Marek, ale nie chciałam słuchać.

Wybiegłam z mieszkania bez płaszcza i bez telefonu. Biegłam przez miasto jak oszalała, łzy zalewały mi twarz. Czułam się jak bohaterka taniego melodramatu, ale to była moja rzeczywistość.

Przez kilka dni mieszkałam u przyjaciółki, Kasi. To ona zmusiła mnie do jedzenia i wyciągnęła z łóżka.

– Renata, musisz coś zrobić ze swoim życiem – powiedziała pewnego ranka stanowczo. – Nie możesz pozwolić im wygrać.

Nie wiedziałam wtedy jeszcze jak bardzo miała rację.

Złożyłam pozew o rozwód. Marek próbował mnie przekonać do powrotu, przysyłał kwiaty i wiadomości pełne żalu. Ale ja już wiedziałam, że nie chcę żyć w kłamstwie.

Przez kilka miesięcy żyłam jak automat: sąd, urzędy, rozmowy kwalifikacyjne, kolejne odmowy. Czułam się nikim – bez pracy, bez męża, bez planu na przyszłość.

Któregoś dnia zadzwoniła do mnie mama z Radomia.

– Renatko, wróć do domu na trochę – poprosiła cicho. – Tato tęskni… Ja też.

Zgodziłam się po długim wahaniu. W rodzinnym domu poczułam się znów jak dziecko – bezpieczna i zaopiekowana. Mama piekła moje ulubione drożdżówki z serem, tata zabierał mnie na długie spacery po parku Kościuszki.

To tam zaczęłam powoli odzyskiwać siebie. Zaczęłam pisać bloga o swoich doświadczeniach – najpierw anonimowo, potem pod własnym nazwiskiem. Ku mojemu zdziwieniu coraz więcej kobiet pisało do mnie: „Renata, mam podobnie”, „Dziękuję za szczerość”, „Dzięki tobie uwierzyłam, że można zacząć od nowa”.

Po kilku miesiącach dostałam propozycję pracy w fundacji wspierającej kobiety po rozwodzie i utracie pracy. Zgodziłam się bez wahania.

Dziś mieszkam znów w Warszawie – w małym mieszkaniu na Ochocie. Nie mam już samochodu ani markowych ubrań, ale mam coś ważniejszego: poczucie własnej wartości i świadomość, że przetrwałam najgorsze.

Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: „Czy musiałam stracić wszystko, żeby odnaleźć siebie?” Może właśnie tak miało być? Może dopiero wtedy człowiek naprawdę zaczyna żyć?