Kiedy miłość liczy się w rachunkach: Życie matki między obowiązkiem a rozczarowaniem
– Znowu nie zapłaciłaś za prąd? – głos Marka przeszył ciszę kuchni jak nóż. Stałam przy zlewie, z rękami zanurzonymi w zimnej wodzie, próbując domyć resztki po obiedzie. W tej chwili miałam ochotę zniknąć, rozpłynąć się w tej wodzie razem z tłuszczem i brudem. – Nie miałam z czego – odpowiedziałam cicho, nie patrząc mu w oczy.
Marek westchnął ciężko, teatralnie, jakby cały ciężar świata spoczywał na jego barkach. – Zawsze masz wymówkę. Ja haruję, a ty nawet nie potrafisz ogarnąć podstawowych rzeczy. Co ty właściwie robisz cały dzień?
W tej chwili poczułam, jak coś we mnie pęka. Przecież wiedział, że od dwóch lat nie pracuję, bo nasza córka, Zosia, ciągle choruje. Przecież widział, jak biegam między lekarzami, aptekami, przedszkolem i domem. Ale dla niego to było niewidzialne. Liczyły się tylko rachunki, liczby, tabelki. Miłość? Troska? To chyba już dawno przestało mieć znaczenie.
Pamiętam, jak kiedyś, jeszcze przed ślubem, Marek mówił, że rodzina to najważniejsza wartość. Że będzie mnie wspierał, że razem damy radę. Wierzyłam mu. Może byłam naiwna? Może każda kobieta na początku wierzy w te obietnice? Teraz, po siedmiu latach małżeństwa, zostały mi tylko rachunki i wieczne pretensje.
Zosia przyszła do kuchni, przytuliła się do mojej nogi. – Mamo, pobawisz się ze mną? – zapytała cicho. Spojrzałam na nią i poczułam łzy pod powiekami. Chciałam być dla niej dobrą matką, ale jak być dobrą matką, kiedy czujesz się nikim?
Wieczorem, gdy Zosia już spała, usiadłam na kanapie z kubkiem zimnej herbaty. Marek oglądał telewizję, nawet nie spojrzał w moją stronę. Wzięłam telefon i zaczęłam przeglądać ogłoszenia o pracę. Wszędzie wymagali doświadczenia, elastyczności, dyspozycyjności. Kto zatrudni matkę z dzieckiem, które co chwilę choruje? Kto zrozumie, że czasem nie mogę przyjść, bo Zosia ma gorączkę albo wymiotuje całą noc?
Wtedy przypomniałam sobie rozmowę z moją mamą sprzed kilku miesięcy. – Nie pozwól, żeby ktoś cię sprowadził do roli służącej – mówiła. – Jesteś wartościowa, nawet jeśli tego nie widzą. Ale jak to poczuć, kiedy codziennie słyszysz, że jesteś do niczego?
Następnego dnia rano Marek wyszedł do pracy bez słowa. Zosia miała lekki kaszel, więc została ze mną w domu. Siedziałyśmy razem na dywanie, układając puzzle. W pewnym momencie zadzwonił telefon. To była teściowa.
– Aniu, Marek mówił, że znowu nie płacisz rachunków. Co się u was dzieje? – jej głos był pełen troski, ale i ukrytej pretensji.
– Po prostu mamy trudniejszy czas – odpowiedziałam wymijająco.
– Może powinnaś znaleźć jakąś pracę? Wiesz, Marek się stara, a ty… – urwała. Poczułam, jak robi mi się gorąco ze złości i wstydu.
– Dziękuję za radę – powiedziałam chłodno i rozłączyłam się. Zosia spojrzała na mnie wielkimi oczami. – Mamo, dlaczego jesteś smutna?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Jak wytłumaczyć pięciolatce, że świat dorosłych jest pełen rozczarowań i niesprawiedliwości?
Wieczorem Marek wrócił późno. Pachniał perfumami, których nie znałam. Próbowałam nie myśleć o tym, co to może znaczyć. – Byłem z kolegami z pracy – rzucił od niechcenia. – Musiałem się odstresować.
Chciałam zapytać: „A ja? Kiedy ja mogę się odstresować? Kiedy ktoś mnie zapyta, jak się czuję?” Ale słowa ugrzęzły mi w gardle.
Kilka dni później znalazłam w jego kurtce paragon z restauracji. Dwie osoby, kolacja za dwieście złotych. Zrobiło mi się słabo. Przecież nie mieliśmy pieniędzy na rachunki, a on wydawał tyle na kolację? Z kim? Nie miałam odwagi zapytać.
Zaczęłam coraz częściej płakać po nocach. Czułam się jak cień samej siebie. Zosia była moim jedynym światłem, ale nawet dla niej trudno było mi się uśmiechać.
Pewnego dnia, gdy Marek wyszedł do pracy, zadzwoniła moja przyjaciółka, Kasia. – Anka, musisz coś zmienić. Przecież widzę, jak gaśniesz. Przyjedź do mnie na weekend, odpoczniesz, pogadamy.
Zebrałam się na odwagę i powiedziałam Markowi, że wyjeżdżam z Zosią na dwa dni do Kasi. Wzruszył ramionami. – Rób, co chcesz.
U Kasi poczułam się jak człowiek. Rozmawiałyśmy godzinami. Kasia powiedziała mi coś, co długo brzmiało mi w uszach: – Miłość to nie są rachunki do zapłacenia. To nie jest lista obowiązków. Jeśli ktoś cię kocha tylko wtedy, gdy wszystko działa jak w zegarku, to czy to w ogóle jest miłość?
Wróciłam do domu z nową siłą. Postanowiłam porozmawiać z Markiem szczerze. Wieczorem usiedliśmy naprzeciwko siebie.
– Marek, musimy pogadać. Nie dam już rady tak żyć. Czuję się niewidzialna, zmęczona i samotna. Potrzebuję wsparcia, nie tylko pretensji.
Spojrzał na mnie zaskoczony. – Przesadzasz. Każda kobieta tak ma. To normalne.
– Nie, Marek. To nie jest normalne. Chcę być partnerką, a nie służącą. Chcę czuć się kochana i szanowana.
Nie odpowiedział. Wyszedł z pokoju i trzasnął drzwiami.
Minęły tygodnie. Nic się nie zmieniło. Zaczęłam szukać pracy na poważnie. Znalazłam dorywcze zajęcie przy sprzątaniu biur wieczorami. Nie było łatwo pogodzić to z opieką nad Zosią, ale przynajmniej miałam własne pieniądze. Małe kroki ku niezależności.
Czasem myślę: czy naprawdę tak wygląda życie większości kobiet? Czy naprawdę miłość w rodzinie musi być liczona w rachunkach i obowiązkach? Czy można jeszcze odzyskać szacunek do siebie i poczuć się ważną?
Może ktoś z was zna odpowiedź. Może nie jestem sama w tym wszystkim.