Dwadzieścia lat razem, a potem… Samotność, która nauczyła mnie żyć na nowo
— Naprawdę myślisz, że jeszcze ktoś cię pokocha? — głos Andrzeja odbijał się echem w mojej głowie, choć minęły już dwa lata od tamtej rozmowy. Stałam wtedy w kuchni, w rękach ściskałam kubek z herbatą, a on pakował walizkę. — Dwadzieścia lat razem i tak po prostu odchodzisz? — zapytałam, czując jak łzy palą mnie pod powiekami. — Przepraszam, Haniu. Po prostu… już nie mogę — odpowiedział, nie patrząc mi w oczy.
Nie wiem, ile czasu minęło, zanim zrozumiałam, że to nie żart. Że naprawdę zostałam sama. Ola, nasza córka, miała wtedy siedemnaście lat i zamknęła się w swoim pokoju na klucz. Przez pierwsze tygodnie chodziłam jak cień po mieszkaniu na warszawskim Ursynowie. Wszędzie widziałam ślady Andrzeja: jego ulubiony kubek z napisem „Najlepszy tata”, sweter rzucony na oparcie fotela, zapach wody kolońskiej unoszący się w łazience.
Najgorsze były wieczory. Siedziałam przy stole i słuchałam ciszy. Ola wychodziła do przyjaciół albo zamykała się z muzyką na uszach. Czułam się jak duch we własnym domu. Próbowałam rozmawiać z mamą, ale ona tylko powtarzała: — Haniu, musisz być silna. Dla Oli. Dla siebie.
Ale jak być silną, kiedy wszystko się wali?
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie Anka, koleżanka z pracy. — Hanka, idziemy na wino. Koniec kropka! — powiedziała stanowczo. Nie miałam siły protestować. Siedziałyśmy w małej knajpce na Mokotowie i piłyśmy tanie wino z kartonu. — Wiesz co? — zaczęła Anka. — Ty się jeszcze zakochasz! Zobaczysz! — Roześmiałam się przez łzy. — Ja? Zakochać się? Po tym wszystkim?
Nie minął miesiąc, a poznałam Marka. Był wdowcem po pięćdziesiątce, miał ciepłe oczy i dłonie, które pachniały mydłem. Spotykaliśmy się po pracy na kawę, chodziliśmy do kina. Przez chwilę wydawało mi się, że życie wraca do normy. Ola patrzyła na mnie z ukosa i rzucała kąśliwe uwagi: — Mamo, nie jesteś trochę za stara na randki?
Zabolało mnie to bardziej niż chciałam przyznać.
Z Markiem było dobrze… do czasu. Zorientowałam się, że próbuję za wszelką cenę wypełnić pustkę po Andrzeju kimś innym. Pewnego wieczoru Marek powiedział: — Haniu, może zamieszkamy razem? — Poczułam panikę. To nie była miłość. To była ucieczka.
— Przepraszam, Marku. Muszę być sama — powiedziałam cicho.
Wróciłam do pustego mieszkania i po raz pierwszy od dawna poczułam ulgę. Zaczęłam robić rzeczy tylko dla siebie: zapisałam się na jogę, zaczęłam czytać książki, na które nigdy nie miałam czasu. Kupiłam sobie rower i jeździłam nad Wisłę o świcie.
Ola obserwowała mnie z dystansem. Pewnego dnia usiadła obok mnie na kanapie i powiedziała: — Mamo… Ty naprawdę jesteś szczęśliwsza sama?
Spojrzałam jej w oczy i odpowiedziałam: — Nie wiem jeszcze, co to znaczy być szczęśliwą samą. Ale wiem, że nie chcę już być z kimś tylko dlatego, że boję się samotności.
Ola uśmiechnęła się lekko i przytuliła mnie pierwszy raz od miesięcy.
Czasem żartuje: — Mamo, jeszcze zobaczysz! Jeszcze założysz białą suknię! — A ja odpowiadam: — Może kiedyś założę białą suknię… dla siebie.
Dziś wiem jedno: szczęście nie zależy od tego, czy ktoś trzyma cię za rękę przy śniadaniu. Szczęście to umieć spojrzeć sobie w oczy w lustrze i powiedzieć: „Jestem wystarczająca”.
Czy naprawdę trzeba mieć kogoś obok siebie, żeby czuć się spełnioną? A może dopiero wtedy, gdy nauczymy się być sami ze sobą, możemy naprawdę pokochać innych?