Teściowa, która zatruwała mi życie – i jak los się odwrócił. Czy naprawdę każdemu pisana jest sprawiedliwość?
– Znowu nie posprzątałaś po sobie w kuchni! – głos pani Heleny rozbrzmiał echem po całym mieszkaniu, choć ledwo przekroczyłam próg. Był środek listopada, szaro i zimno, a ja wracałam z pracy z głową pełną myśli. Marzyłam tylko o kubku herbaty i chwili ciszy, ale wiedziałam, że to niemożliwe.
Mieszkaliśmy z Markiem u jego matki od początku naszego małżeństwa. Miało być na chwilę, dopóki nie uzbieramy na własne mieszkanie. Minęło czternaście lat. Każdy dzień był dla mnie próbą sił – nie tylko z codziennością, ale przede wszystkim z Heleną, która nigdy nie pogodziła się z tym, że jej syn wybrał właśnie mnie.
– Mamo, proszę cię… – Marek próbował łagodzić sytuację, ale jego głos był cichy i zmęczony. Wiedziałam, że jest między młotem a kowadłem. Kochał mnie, ale nie potrafił sprzeciwić się matce.
– Nie wtrącaj się! – syknęła Helena. – To twoja żona powinna się nauczyć porządku! W moim domu nie będzie bałaganu!
Zacisnęłam zęby. Ile razy słyszałam już te słowa? Ile razy czułam się jak intruz we własnym domu? Nawet kiedy urodziła się nasza córka Zosia, Helena nie przestała traktować mnie jak obcą. Przeciwnie – krytykowała każdy mój ruch: jak karmię dziecko, jak je ubieram, jak rozmawiam z Markiem.
Pamiętam Wigilię sprzed kilku lat. Stałam przy kuchennym blacie, krojąc śledzie na sałatkę. Helena weszła do kuchni i spojrzała na mnie z pogardą.
– Twoja matka pewnie nawet nie wie, jak się robi prawdziwy barszcz – rzuciła lodowatym tonem.
– Moja mama robi najlepszy barszcz na świecie – odpowiedziałam spokojnie.
– Tak? To czemu nie nauczyła cię gotować? – prychnęła.
Marek milczał. Zosia patrzyła na mnie wielkimi oczami. Wtedy po raz pierwszy poczułam, że coś we mnie pęka. Że już nie chcę walczyć o jej akceptację.
Przez lata próbowałam wszystkiego: rozmów, kompromisów, nawet terapii rodzinnej. Nic nie pomagało. Helena była nieugięta. Kiedy tylko mogła, wbijała mi szpilki – przy rodzinnych obiadach, podczas świąt, nawet przy sąsiadkach.
– Pani Aniu, pani to chyba nie ma ręki do dzieci – mówiła głośno na klatce schodowej, kiedy spotykałyśmy sąsiadkę z naprzeciwka.
Z czasem zaczęłam unikać wspólnych posiłków. Pracowałam dłużej, byle tylko wracać do domu później. Marek widział, jak cierpię, ale był bezradny.
– Może powinniśmy wynająć coś małego? – zaproponował pewnego wieczoru.
– Nie stać nas – westchnęłam. – A twoja mama sama sobie nie poradzi.
Bo to też była prawda. Helena była już po sześćdziesiątce, miała problemy z sercem i coraz częściej narzekała na zdrowie. Ale nawet choroba nie złagodziła jej charakteru.
Wszystko zmieniło się tej wiosny. Pewnego dnia Helena wróciła od lekarza blada jak ściana.
– Co się stało? – zapytałam ostrożnie.
– Lekarz powiedział… że muszę przejść operację – wyszeptała. Po raz pierwszy zobaczyłam w jej oczach strach.
Nagle cała jej pewność siebie gdzieś wyparowała. Stała przede mną drobna kobieta, która potrzebowała pomocy. Przez chwilę poczułam współczucie – ale zaraz potem przypomniałam sobie wszystkie lata upokorzeń.
Mimo wszystko postanowiłam się nią zaopiekować. Przez kilka tygodni byłam dla niej pielęgniarką: gotowałam lekkie posiłki, podawałam leki, pomagałam wstać z łóżka. Marek był wdzięczny, ale Helena… milczała. Ani razu nie powiedziała „dziękuję”.
Pewnego wieczoru usłyszałam rozmowę przez uchylone drzwi jej pokoju:
– Marek… ona chyba myśli, że jak będę chora, to ją polubię – wyszeptała Helena.
– Mamo! Przestań! Ania robi wszystko dla ciebie! – odpowiedział Marek z rozpaczą w głosie.
Zacisnęłam pięści. To był moment przełomowy. Zrozumiałam, że nigdy nie zdobędę jej akceptacji. Że cokolwiek zrobię, zawsze będę „tą obcą”.
Operacja się udała, ale Helena wróciła do domu jeszcze bardziej zgorzkniała. Zaczęła tracić kontakt z rzeczywistością: zapominała o lekach, gubiła się we własnych myślach. Lekarz stwierdził początki demencji.
I wtedy wydarzyło się coś niespodziewanego. Pewnego popołudnia przyszła do nas sąsiadka pani Teresa.
– Pani Aniu… Helena narzeka na panią wszystkim dookoła. Ale ja widzę, ile pani robi dla niej i dla rodziny. Proszę się nie przejmować tymi plotkami.
Poczułam ulgę i… coś na kształt satysfakcji. W końcu ktoś zobaczył prawdę.
Z czasem coraz więcej osób zaczęło dostrzegać moją pracę i poświęcenie. Nawet Marek zaczął stawiać matce granice:
– Mamo, jeśli jeszcze raz obrazisz Anię przy Zosi, będziemy musieli wyprowadzić się na dobre – powiedział stanowczo pewnego dnia.
Helena spojrzała na niego z niedowierzaniem. Po raz pierwszy zobaczyłam w jej oczach lęk przed samotnością.
Dziś siedzę przy kuchennym stole i patrzę na Helenę drzemiącą w fotelu. Jest cieniem samej siebie – słaba, zależna od innych, pozbawiona tej siły, którą przez lata wykorzystywała przeciwko mnie.
Czy to jest ta karma? Czy los naprawdę oddaje każdemu według zasług? A może to tylko przypadek?
Czasem myślę: czy powinnam czuć satysfakcję? Czy wybaczenie jest możliwe po tylu latach upokorzeń? Co wy byście zrobili na moim miejscu?